M. Jako pracownik jakiegoś marketu budowlanego. Byłam tam nie wiem po co, przeciskałam się między stosami desek, belek, worków i innych budowlanych utensyliów, a M. obsługiwał jakiegoś klienta. Nie mogłam go ominąć, mogłam najwyżej się wycofać, ale uciekanie nie leży w mojej naturze, nawet w snach :P. Więc bezczelnie przeszłam koło niego, mało go nie rozdeptując, jakby go tam nie było. On, oczywiście, zaczął rozmowę, jak to zawsze on, pierdupierdu, kłamstwo na kłamstwie, jednocześnie przecież nic się nie stało, nic nie zrobiłem, samo dobro, i wyrazy współczucia, jak on to ciężko przeżywa, jak płacze. Spojrzałam mu prosto w oczy i powiedziałam: ja cię nienawidzę, ale Bóg niech cię błogosławi. I nie miałam siły podnieść ręki, żeby narysować krzyżyk.
U sąsiada zadzwonił budzik, 5.10. Nie słyszałam dzwonka, ale wibracje zatrzęsły całym żelebetem, każdą komórką bloku z wielkiej płyty, i każdą moją komórką. Zastanawiałam się przez chwilę beznamiętnie, czy naprawdę nienawidzę M. I że po ludzku to będę zmiażdżona w tej historii, że będziemy zmiażdżeni, nic nie uratuje. I że ja ciągle wierzę, że Ty Możesz. Ale nie wiem, czy Chcesz.
Kolejny dzień. Wio.
wieczorem
nie, chyba zbyt gardzę, żeby nienawidzić. :P
68.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz