czwartek, 17 grudnia 2020

umarła

 ciocia Jot, która w zasadzie nigdy nie była ciocią, najmniej moją, dziesiąta woda po kisielu - ona mówiła "ciociu" do mojej babci :P, zdaje się były dalekimi kuzynkami. Umarła na kowida w jakimś domu opieki, bo córki już od roku nie były w stanie się nią opiekować w rodzinach. Ja ją pamiętam jeszcze za życia babci - młodszą, sprawną, pełną humoru. Pierwsza ofiara kowida w moim w miarę bezpośrednim otoczeniu. W każdym razie ktoś, kogo po swojemu kochałam. 

A u mnie zwykły dzień, czyli praca, zakupy, trochę sprzątania, znowu praca. Mama z zaziębieniem chyba lepiej, pół dnia czekała na teleporadę, doczekała się z dwugodzinnym opóźnieniem, ma leki. To o tyle ważne, że w sobotę ma okulistę. Stacjonarnie. Za Lublinem. 

Posprzątałam balkon, bo przypominał już składowisko gratów. 


Na targowisku choinki, trochę ozdób, masa suszonych owoców, jeden facet z karpiami, które rano pewnie były jeszcze żywe :P. Ćmi mżawka, ciemno, paskudnie. Kolejni blokowi sąsiedzi pytają, czy będę nosić opłatek. Nie, odsyłam na parafię. To i kolędy w tym roku nie będzie? No nie. Widzi pani, Wielkanoc taka była, i Boże Narodzenie takie... - słyszę. I to nie jest komplement. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz