ksiądz Gie. Nie szkodzi, i tak będę należeć do jego fanklubu do śmierci samej, a może i dłużej. Ksiądz, który szczerze cieszył się, że jest księdzem. Nie był zdezelowany ani pretensjonalny, nie oczekiwał oznak czci :P ani niczego, co zdaniem większości wielebnych wielebnym się należy z racji wielebności. Nigdy nikogo nie opierniczył w konfesjonale, chociaż poza konfesjonałem potrafił słusznie fuknąć. Cieszył się z każdego człowieka w kościele, zwłaszcza z młodych. Nosił w sercu każde nowe powołanie. Nie okazywał, że jest zmęczony - a często był - znowu inaczej niż wielu innych, którzy są demonstracyjnie zmęczeni, chociaż nie są :P.
Już mi go brakuje - boleśnie, samotnie. Nawet nie że jak przyjaciela czy jak ojca, nawet nie jak znajomego. Jak księdza. Który do końca był księdzem i nie zszedł z poziomu kapłana do poziomu wielebnego - przez wszystkie te kilkadziesiąt lat. Nie wiem, czy on powiedziałby, że mnie zna. Nie wiem, czy teraz widzi i wie więcej, ani co by teraz powiedział - mi czy o mnie, czy o tym wszystkim, co dzieje się. Czy słyszy, jak teraz spowiadam mu się, jak mi ciężko.
Czy zechce, czy może teraz coś zrobić. Tak, żeby wszystkim wyszło na dobro, żeby nie skrzywdzić nikogo. Czy on wie.
No boli mnie bardzo, bardziej niż myślałam, że może zaboleć :P.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz