sobota, 4 grudnia 2021

ufff co za dzień...

 dziś jutrznię odmawiałam po 15.00 :P. Tak wiem, mogłam nie. :P

Pogoniłam rano do mamy, potem ona pojechała z bratem na zastrzyk, a ja - walcząc z drobną niedyspozycją żołądkową - na ogród, żeby zdążyć wrócić i ugotować im obiad, jak przyjadą z Bychawy. 

W ogrodzie ostatnie prace przedzimowe - dziś już niezły mróz. Wywiesiłam ptakom jedzenie i proszę:





Rude płomienie w krzakach - wiewióry, jeszcze ciągle nie do końca w zimowej szacie:


Przyniosłam do domu trochę roszponki, ciągle jeszcze podjadam do kanapek świeżą ogrodową zieleninę.

A tymczasem gawron zdumiony, że woda taka twarda i nie da się pić:


No nic, przybiegłam z ogrodu, zajęłam się obiadem.

Za oknem całe stada, setki, kwiczołów.



Zaraz zaraz, _tylko_ kwiczołów? Przecież tu jest najwyraźniej... SZPAK!


A tu po lewej stronie... jemiołuszka? Grubodziób?


Chyba grubodziób... patrz na dole zdjęcia niżej. Taaaakie dziobisko.



Były też gile, ale nie dały się upolować. Ta pani gil jest najostrzejsza... ale ja je jeszcze dorwę.


Kilka co ciekawszych ująć kwiczołów...





... i sikorek:







No. Tyle dorwałam, gotując obiad. To mieszane zdjęcia, z obu aparatów. Są naprawdę porównywalne.

Potem przyjechali, zjedliśmy obiad, i dopiero potem miałam czas na brewiarz. W międzyczasie poszedł cały różaniec, bo można przy nim gotować :P. 

A potem już po prostu padłam. 

87.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz