dziś jutrznię odmawiałam po 15.00 :P. Tak wiem, mogłam nie. :P
Pogoniłam rano do mamy, potem ona pojechała z bratem na zastrzyk, a ja - walcząc z drobną niedyspozycją żołądkową - na ogród, żeby zdążyć wrócić i ugotować im obiad, jak przyjadą z Bychawy.
W ogrodzie ostatnie prace przedzimowe - dziś już niezły mróz. Wywiesiłam ptakom jedzenie i proszę:
Rude płomienie w krzakach - wiewióry, jeszcze ciągle nie do końca w zimowej szacie:
Przyniosłam do domu trochę roszponki, ciągle jeszcze podjadam do kanapek świeżą ogrodową zieleninę.
A tymczasem gawron zdumiony, że woda taka twarda i nie da się pić:
No nic, przybiegłam z ogrodu, zajęłam się obiadem.
Za oknem całe stada, setki, kwiczołów.
Zaraz zaraz, _tylko_ kwiczołów? Przecież tu jest najwyraźniej... SZPAK!
A tu po lewej stronie... jemiołuszka? Grubodziób?
Były też gile, ale nie dały się upolować. Ta pani gil jest najostrzejsza... ale ja je jeszcze dorwę.
Kilka co ciekawszych ująć kwiczołów...
... i sikorek:
No. Tyle dorwałam, gotując obiad. To mieszane zdjęcia, z obu aparatów. Są naprawdę porównywalne.
Potem przyjechali, zjedliśmy obiad, i dopiero potem miałam czas na brewiarz. W międzyczasie poszedł cały różaniec, bo można przy nim gotować :P.
A potem już po prostu padłam.
87.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz