wtorek, 26 grudnia 2023

takie tam

  - Szukałam miłości mojego życia, szukałam, lecz nie znalaaałaaam... - wyła w kuchni Noemi, pracowicie lepiąc pierogi z kapustą i grzybami. 
 - Przestań! - Miriam weszła jej w ostatnie długie aaa - jeszcze NIE WOLNO ci tego śpiewać!

Noemi wzruszyła ramionami, zakleiła ostatniego pierożka i zamilkła. Zza ściany słyszały teraz babcię Eleonorę: Ne irascaris, Domine, ne ultra memineris iniquitatis. Babcia Eleonora śpiewała w chórze kościelnym, takim prawdziwym chórze na cztery głosy. Ale te stare hymny adwentowe były jednogłosowe. Przynajmniej nie musi stawać przed lustrem, żeby móc śpiewać na dwa głosy - Noemi parsknęła śmiechem z niewybrednego żartu.

Dom był pełen ludzi. 
W tym domu zawsze było pełno ludzi. I zawsze było pusto. Zawsze, odkąd ojciec odszedł do innej pani zaraz po przyjściu na świat dziewiątej dziewczyny. Chciał syna. Z tą inną też nie wyszło, więc - po odczekaniu odpowiedniego czasu - poszedł do trzeciej. Plotki głosiły, że ta trzecia gdzieś na drugim końcu Polski kilka miesięcy temu urodziła mu chłopca. Może tyle dobra z tego wszystkiego. Może. 
Uczyli ją długie lata, że dla chrześcijan nie ma wydarzeń złych. No, to nie ma. Przynajmniej w końcu mamy brata.

Woda w garnku zawrzała, wykipiała, zalała gaz. Miriam posłała siostrze mordercze spojrzenie, nacisnęła guzik na kuchence. Zatrzeszczało. Niebieskie płomyki objęły wieńcem dno garnka. Woda znów zaczęła bulgotać. Wrzuciły pierogi, Noemi zamieszała zawartość gara wielką drewnianą łyżką i poszła uchylić okno. Gaz śmierdział gazem.

Kiedyś to przynajmniej były zimy. Śnieg i w ogóle.
Za oknem - ledwie widoczne w gęstniejącej szarości - było coś, co udawało ogródek. W kącie wiatr smętnie targał resztkami folii z tunelu. Dawniej rosły w nim pomidory. Ostatnio już tylko barszcz. Judytka, bawiąc się w ogrodzie, paskudnie się wtedy poparzyła. Tak, tu zawsze było mokro, pełno błota. 

Noemi machinalnie mieszała pierogi.
Intacta nesciens virum Verbo concepit Filium - fałszowała babcia. O, przeszła już na hymny świąteczne z adwentowych. Znaczy, późno. Trzeba przygotować całą wieczerzę, zanim dojdzie do Adeste, fideles.
A dziś też jest mokro. Błoto, mgła - czy może deszcz w spreju. Szaro, buro i ponuro.

Z odcedzanych na sitku pierogów buchnęła para. Z piekarnika pachniała gotowa już ryba. I barszcz trzeba wyłączyć, bo się zagotuje. I...
Dziewczyny westchnęły jak na komendę. Trzeba się przebrać, usiąść do stołu i udawać, że się cieszysz. Fan-tas-tycz-nie. 

Na środku salonu stał rozłożony stół, na nim obrus, świeca, dobre dwadzieścia talerzy. W kącie choinka, którą ktoś pracowicie przydźwigał i - trzeba przyznać - nawet przyzwoicie ubrał. Skąd te czerwone bombki, nie mieliśmy żadnych czerwonych. Dobra, spytam później. 
Na prawo od choinki siedziała mama, jak zwykle nie odzywając się do nikogo ani słowem. A dalej dziewczynki, babcia, dziadek Anatol, który świetnie umiał stroić pianina, i reszta rodziny. Przyjechali ze Śląska, z Mazur, z-diabli-wiedzą-kąd. Miriam niosła wazę z barszczem, Noemi półmisek z pierogami. Bezradnie czekały za plecami mamy. Na każdym centymetrze stołu już coś stało. 
- Zabieraj ten dodatkowy talerz, żaden wędrowiec nas przecież nie zaszczyci - zakomenderował wujek Piotr, bodaj z Jaworzna. 
- I jak, Judi, jest już gwiazdka?
- Nie widać. Nic nie widać w tej mgle.
- No dobra, to siadamy.

Potem było jak co roku. Dziadek czytał ewangelię - wszyscy umieli ją na pamięć, przepowiadali w myślach, nim padło kolejne zdanie. Nie było dla Nich miejsca
Boże, żebyś Ty w końcu naprawdę przyszedł. I że nie, przecież to Wigilia, nie Pascha. 
Opłatek, jedzenie, prezenty. Dobrze, że chociaż prezenty w tym roku okazały się w miarę trafione. Ciotka Tosia wszem i wobec chwaliła się nowym parasolem - oj, przyda się na tą mokrą zimę, przyda. Noemi dostała trochę dziewczyńskich drobiazgów i skarpetki w pizze. Ujdzie. 

- Wśród nocnej ciiiszy... - zaintonował wujek Piotr, z jękiem zadowolenia odkładając niedojedzony piernik i odsuwając krzesło - ...głos się rozchodzi - huknęli wszyscy. Co jak co, śpiewać jeszcze umieją. 
Potem było Lulajże, Jezuniu, Pójdźmy wszyscy do stajenki, Cicha noc, Ach ubogi żłobie. Przy Bóg się rodzi, konkretnie na żłób Mu za kolebkę dano, ktoś zadzwonił do drzwi. Wszyscy spojrzeli po sobie. Mama zerwała się z krzesła, za chwilę ciężko usiadła z powrotem. Drrrryn. I jeszcze raz, dłużej. Drrrrrrrryn

- Ja pójdę - powiedział dziadek Anatol. 
Z przedpokoju - kiedyś powiedzieliby, że z sieni - dobiegała cicha rozmowa. Dziadek coś mówił, tłumaczył. Ktoś mu odpowiadał. W końcu już pod drzwiami do salonu usłyszeli wyraźnie, dziadek powiedział:
- No to proszę wejść. 

Patrzyli w klamkę jak zahipnotyzowani. Wszyscy. Klamka drgnęła, drzwi stanęły otworem. W nich z przodu starsza kobieta, może z siedemdziesięcioletnia, ubrana w ciemnozielony zimowy sweter. Za jej plecami dziadek.
- Proszę. 
Ciotka Tosia przysunęła do rogu stołu jeszcze jedno krzesło. Miriam popędziła do kredensu po odstawione zapasowe nakrycie. 
- Nie róbcie sobie kłopotu, naprawdę. Ja... ja szłam i pomyślałam, że jak śpiewacie kolędy, to tu nie mogą być źli ludzie. I tak zadzwoniłam. 
Patrzyli, jak je. Była jakaś taka zagubiona, wyraźnie zmarznięta, trochę głodna. Noemi przyniosła herbatę. 
- Proszę, pani... pani...
- Na imię mam Krystyna. Krystyna Nowak.
- A skąd pani do nas przyszła?
- Ja... ja nie wiem.

Nakarmili panią Krystynę, potem jeszcze śpiewali kolędy. Pani Krysia miała - jak na swój wiek - całkiem miły głos, spokojnie mogła konkurować z babcią Eleonorą. Tylko - martwiła się Miriam - tylko co my z nią mamy zrobić, gdzie ją położyć spać? Przecież dom pełen gości. No i obca jest, jakoś tak nijako. Nikt nie wie, kto ona.
- Miriam - szepnęła jej do ucha Esterka - chodź. Zobacz.
Wyszły do sieni. 
- Zobacz, to leżało na podłodze obok jej kurtki, chyba z kieszeni jej wypadło. Znalazłam, jak szłam siku.

Bilet kolejowy. Wystawiony w kasie w Warszawie. Sto dwadzieścia kilometrów stąd. 
- I co?
- Co, co? Do Warszawy jej samej nie odeślemy przecież. 
- No nieee... - Estera wyciągnęła telefon, zaczęła coś tam grzebać. - Czekaj, może znajdę...
- Zwariowałaś? Przecież ona nie ma konta na fejsie, a poza tym w Warszawie Krystyn Nowak może być i milion.

Że posłany, jest nam dany Emmanuel w niskości - śpiewali w salonie.
Miriam usiadła między panią Krysią a babcią Eleonorą. 
- Pani Krystyno kochana, ma pani gdzie spać? Bo my tu naprawdę nie możemy...
- Nie nie, dziecko, ja jeszcze chwilę posiedzę i pójdę sobie dalej.
- Ale gdzie pani pójdzie?
- Ja... nie wiem. 
- Może ją do Zbyszków wysłać? - palnęła Noemi. Zapadła cisza, a dziewczyna poczuła się jakby zaproponowała świętokradztwo.
- Jaaaak... do Zbyszków... - wolno powtórzył wujek Piotr - no... jak... do... Zbyszków? 
Jaaasne. Odpowiedzialnym i starszym świątobliwej d* z byle powodu się nie zawraca. 
- Lepiej zadzwonię do proboszcza - zaoferowała się babcia Eleonora. - Może na plebanii...?
- KOBIETA? I to ŚWIECKA? Przecież nawet drzwi jej nie otworzą. 
- Nie nie, dzieci, nie róbcie sobie kłopotu, ja zaraz idę dalej. 
- Ale pani Krysiu, gdzie?

Na to nie było odpowiedzi. Próbowali jeszcze śpiewać kolędy, ale jakoś przestały się kleić. Było coraz później. Kiedy wybiła dziesiąta, pani Krysia wstała.
- Bardzo wam dziękuję za jedzenie i za śpiewanie, ale ja muszę już... gdzie moja kurtka? 
Ubrała się powoli, słyszeli, jak skrzypnęły drzwi.
- Lecimy za nią! - syknął wujek Piotr. Wypadli na podwórze.
Nikogo. 
- Przecież nie mogła odejść daleko! Idźcie drogą, wy w prawo, my w lewo. Musi gdzieś być.

Nie było jej nigdzie. Noemi do dziś myśli, że rozpłynęła się we mgle. 

_____________________________________________

Powinnam napisać, że jakiekolwiek podobieństwo do realnie istniejących osób, zdarzeń i sytuacji jest absolutnie przypadkowe - tyle że nie jest. :P 

3 komentarze:

  1. Ładnie napisane, w dobrym starym stylu przypowieści.

    OdpowiedzUsuń
  2. semi-fiction, jak wszystko na blogu. W zasadzie każde słowo tu jest prawdą. Tyle, że opisane wydarzenia są posklejane z przynajmniej pięciu różnych rodzin, miejsc i czasów, a imiona pozmieniane. Pani (powiedzmy) Krysia (chyba?) istniała naprawdę, w każdym razie naprawdę przyszła do kogoś pewnej Wigilii i naprawdę znikła we mgle, naprawdę jej szukali i nie znaleźli. Naprawdę miała w kieszeni bilet z Warszawy. Udało się ustalić, że jakimś cudem pojawiła się w domu u zupełnie obcych ludzi 120 km od Warszawy po oddaniu jej przez rodzinę na święta "na przechowanie" do szpitala. Weszła do domu, bo śpiewali kolędy. Nie wiem, jakim cudem miała nieszpitalne ubranie. Nie mam pojęcia, co się z nią potem stało.

    OdpowiedzUsuń