czwartek, 7 kwietnia 2022

trzy punkty dzisieja

 czyli praca, rekolekcje i praca. I że znowu łeb mi pęka, a jeszcze mam sprawdzanie, niestety, na biurku...

Po porannej porcji pracy poleciałam na parafię ze szczerą intencją dotarcia do (rekolekcyjnej) spowiedzi. Właśnie skończyła się jedna z (rekolekcyjnych) mszy. Pod konfesjonałem spory tłumek babć w dość nieciekawym stanie fizycznym: któraś z jedną kulą, któraś z dwiema, inna z balkonikiem... widać wyraźnie, że dlatego przyszły tu dziś, żeby nie musieć jutro odstawać w kolejce. No msza się skończyła, a tu nic. Mijają minuty. W końcu babcie postanowiły wysłać najbardziej mobilną z kolejki do zakrystii. Wróciła z wieścią, że dziś spowiedzi nie przewidziano. I się rozeszły. 

W zasadzie gdybym ja ograniczyła się do swoich obowiązków, które przewidziano, nie leciałabym po południu drugi raz do pracy, bo widzę, że trzeba. No trzeba, to tyłek w troki i lecę, i robię, nie oglądając się na godziny. Ktoś tego potrzebuje i tyle. Nie wiem, czy to jest duchowość na tyle niekatolicka, że księża na parafii jej nie praktykują, a ja powinnam się jutro z tego wyspowiadać? 

No nic. Poszłam do mamy, ugotowałam obiad, zjadłyśmy. Mama oglądała rekolekcje w parafialnej telewizji, więc pytam, jak kazanie. Dowiedziałam się, że kaznodzieja znowu potraktował słuchaczy jak ćwierćinteligentów, którym można wcisnąć dwie tanie historyjki i powtórzyć kilka religijnych banałów, i styknie. No nie, myślę, jak moja mama tak mówi o kazaniu, to ja na te rekolekcje po prostu chodzić nie będę. I nie poszłam. 

W ramach dbania o rozwój duchowy w drodze do pracy odmówiłam kawał różańca i sformułowałam refleksję. Bo naprawdę jeszcze 20 lat temu duchowieństwo zupełnie inaczej traktowało świeckich niż teraz. Teraz wyczuwa się jakąś pogardę, mówienie z poczucia wyższości: tych oświeconych i wyświęconych, co o Bogu wiedzą wszystko, i muszą w pocie czoła nauczać tą ciemnotę ze stanu świeckiego, której trzeba tłumaczyć, że Duch Święty nie należy do gatunku gołębi, a i tak, idioci, nic nie rozumieją. 

Naprawdę, te 20 lat temu wcale tak nie było. Może mieliśmy księży zachłyśniętych Vaticanum II i ideą Kościoła jako wspólnoty świeckich i duchownych. Może to zachłyśnięcie miało swoje wady. Ale nie było tej kapłańskiej pogardy, a przynajmniej było jej o wiele mniej. Naprawdę, nie wyobrażam sobie, żeby w moich czasach licealnych ksiądz zignorował kolejkę ludzi czekających na spowiedź i kazał im przyjść jutro. Ksiądz był sługą, nie paniskiem. Wiedział, że ma obowiązki, że jest po to, żeby spowiadać, odprawiać, przygotowywać i głosić kazania. Drzwi plebanii nie bywały zamknięte, nie było domofonów, można było wejść i z reguły nikt nie udawał, że go nie ma, jeśli był. Świętością kapłanów był Najświętszy Sakrament, nie Najświętszy Spokój, a człowiek, niechby już i świecki, niechby już nawet za przeproszeniem kobieta, zasługiwał na szacunek i na poświęcenie mu czasu. Kiedy to się zmieniło? I może ważniejsze pytanie: dlaczego?

W pracy nasiadówka, na której nie jestem pewna, czy byłam potrzebna. No ale. Jak nadmieniłam: jesteś nauczycielem, nasiadówki są wliczone w twoje obowiązki i tyle. Następna nasiadówka we wtorek... 

Z mamą miałam dziś drobne starcie na temat karmienia gości na Święta. Próbowałam jej wyperswadować koncepcję przedpołudniowego obiadu złożonego z żuru i białej kiełbasy na gorąco, a dwie godziny później drugiego, południowego obiadu złożonego z pieczonych kartofli z pieczonym kurczakiem. W tle, oczywiście, zupa pomidorowa, bo innej nie jedzą. Ostatecznie zgodziła się, chwilowo, że kurczaka nie będziemy piec (ale jest zamrożony w lodówce, więc kto go tam wie w sumie), ale za to mam zrobić wafle z galaretką, takie kolorowe. No dobra. 

Ugh, ok - odpoczęłam, wracam do sprawdzania...

211.

5 komentarzy:

  1. Czy można prosić coś więcej o waflach z galaretką? W początkach znajomości z moim wtedy-jeszcze-nie-mężem trzeba było dojść do tego, że deser, który on, lubelak urodzony w Puławach, nazywa waflami albo czule wafelkami, to dla mnie, krakowianki, pischinger - czyli andruty (właśnie tak, bo wafelki to jakieś Prince Polo albo coś w tym guście) przełożone masą kakaową :-) Ale takich z galaretką nie znam.

    A niewyczerpanym źródłem uciechy jest dla mnie to, że sreberko, którym opakowana jest czekolada, to po lubelsku pazłotko ("ale gdzie ty tu widzisz złoto?!"), a obuwie domowe to ciapy. Hehehe. Ty ciapo :-)))))

    OdpowiedzUsuń
  2. ja tam do dziś nie wiem co to ten piszinger, skłaniam się do wersji, że napój alkoholowy :P. Andruty są cienkie i bez nadzienia, taki słodki opłatek wigilijny do chrupania. Wafle to to białe coś w kratkę, co można jeść saute albo przekładać masą kakaową lub maślaną lub czekoladową lub jaką kto chce. Przepis na masę z galaretką podam jak go znajdę, ale ja go nie lubię, sam cukier i tłuszcz.
    Pazłotko to nie tyle folia aluminiowa co opakowanie czekolady/czekoladek, zwykle w ramach recyklingu przerabiane na wszelakie ozdoby na choinkę. Bywało złote z jednej strony, ale generalnie kolor nie miał znaczenia, byle błyszczało. Niebieskie pazłotka były po czekoladkach wawelu, na przykład.

    OdpowiedzUsuń
  3. A co do ciapów. Nasz Pies, zwany czasem pieszczotliwie Ciapkiem, przez pozalubelską część rodziny był nazywany Kapeć czy jak :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie Ciapek to od umaszczenia zawsze był. Że ma łaty.

      Usuń
    2. pewnie taki jest źródłosłów Ciapka, u nas w rodzinie to popularne psie imię niezwiązane już z umaszczeniem zupełnie. A przez lubelskie "ciapy" Pies w Warszawie został Kapciem... :)))

      Usuń