Pamiętam, że gdy byłam szczenięciem siedmioletnim i przeżywałam właśnie pierwsze w życiu ferie zimowe, które zawsze wypadały dla wszystkich w pierwszej połowie lutego, pojechałam na całe ferie do babci za Wisłę. I akurat babcia miała analogiczny moment w kalendarzu - rozbieranie choinki. Choinka była malutka, z wierzchołka sosenki, może na trzy górne okółki sosnowych gałązek. Stała na kuchennym stole przykrytym ceratą. Oświetlenia nie miała wcale, a głównym elementem dekoracyjnym było kilka cukierków, małe a czerwone jabłka oraz włoskie orzechy zawinięte w srebrną folię po czekoladzie. Babcia choinkę rozebrała, spaliła pod kuchnią, a jabłka, orzechy i cukierki podzieliła sprawiedliwie między zjeżdżające się na ferie wnuczęta... to dopiero było minimal waste.
A dziś u mnie, cóż. Mama pojechała w końcu z bratem na zastrzyk i chyba wszystko jest ok. Ja spędziłam uroczy dzień na sprzątaniu i w kuchni. A potem powitałam nowy księżyc.
Do ferii jeszcze 5 dni pracy. W tym jedna klasówka. O ile maturzyści przyjdą do szkoły ją napisać.
Kaszlę już mniej, może jutro uda się dotrzeć do spowiedzi. Może w tym tygodniu uda mi się załatwić ekipę remontową na lato. Może ogarnę, co bym chciała przy okazji w domu zmienić. Na pewno łóżko, bo strasznie wygniecione już jest. Na pewno lodówkę, bo mi rdzewieje :P. Wynieść pralkę do łazienki, zamiast wanny wstawić prysznic. Niestety, zmienić płytki w kuchni i łazience, bo bez tego się nie da. No i przedpokój... boazeria w przedpokoju pamięta moje pierwsze ferie zimowe w życiu, te, które opisywałam wyżej... trzeba ją, niestety, zerwać, bo pod nią kable idą. Nie mam siły na takie zmiany.
150.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uprzejmie proszę jakoś podpisywać komentarze. Istnieje ryzyko, że niepodpisane komentarze będę konsekwentnie ignorować.