piątek, 28 stycznia 2022

ostatni dzień kolejnej pompejanki

 jak każdy taki ostatni dzień totalnie do d. Coś, co interpretuję jako "a właśnie że nie skończysz". I paradoksalnie może to jest jednym z motywów, dlaczego - na złość, na cholerną złość, z czystej złośliwej babskiej przekory - kończę. Nie wiem, może skończę o 2.00 w nocy, jak parę razy. Ale skończę. 

Puryści pompejankowi twierdzą, że taką pompejankę do 2.00 w nocy mogę sobie wsadzić, bo i tak się nie liczy. Ja tam nie wiem, kto liczy pompejanki i jak, i czy o północy czasu lokalnego zamyka sklep, choćby w pół zdrowaśki. Fakt, o nieliczeniu się/nieważności pompejanek zwykle mówią ci, którzy rzeczywiście potrafią w sekundzie zakończenia własnego urzędowania zatrzasnąć człowiekowi drzwi przed nosem, jakikolwiek byłby powód przyjścia takiego człowieka... może myślą, że to cecha Boska. W nich. Pomiędzy miriadami innych Boskich cech, jakie u siebie zauważyli. 

Tak czy siak, dzień do d. Do popołudnia nauczanie zdalne z przewidywalnymi atrakcjami. Potem obiecałam mamie, że zaniosę jej do MOPSu papiery w sprawie tej rządowej dopłaty do ogrzewania domu, którą tak namiętnie reklamują w telewizjach i prasie, także katolickiej. Więc nie zważając na kapiący deszcz i urywający łeb wiatr ubrałam się i pomaszerowałam na drugi koniec miasta. U nas drugi koniec miasta nie jest specjalnie daleko. 

Po drodze... Po drodze mijałam mieszkanie po ciotce i wyciągnęłam ogromne papierzysko, które wsunięto w szparę w drzwiach. Papierzysko głosiło, że w czasie nieobecności właściciela gazownia wymieniła licznik gazowy znajdujący się na korytarzu i prosi o pilny kontakt właściciela z gazownią w celu sprawdzenia, czy wszystko działa (i podpisania protokołu).  Zaklęłam. Wczoraj, mijając mieszkanie ciotki, zauważyłam gościa, który zmieniał liczniki. Spytałam go grzecznie, czy pod numerem mojej ciotki (wymieniłam go arytmetycznie i nie był to numer trzycyfrowy) też będą zmieniać liczniki. Usłyszałam, że nie. Więc nie czekając poszłam do domu... Widocznie niektórzy pracownicy gazowni nie umieją liczyć do dziesięciu. A ja mam kolejną sprawę do pilnowania, wyczekiwania na fachowca, zawalania innych spraw, bo nie mogę wyjść z domu i takie tam przyjemności.

No ale, klnąc pod nosem, poszłam dalej. Najpierw, korzystając z faktu, że na tym samym końcu miasta mieści się firma, która mi wstawiała drzwi (a zamki nadal zacinają mi się fatalnie i istnieje obawa, że któregoś dnia albo nie wyjdę z domu, albo do niego nie wejdę) - potuptałam do rzeczonej firmy. Od bardzo uprzejmej pani przyjmującej zamówienie otrzymałam numer telefonu do pana fachowca i informację, że sam fakt przyjazdu do mnie będzie mnie kosztować 50 złotych polskich, bez względu na wysokość późniejszych kosztów ewentualnej naprawy. Nastrój na wyrazy zelżywe jakoś nie chciał mnie opuścić, ale potuptałam dalej. Dzielnie próbując nie kląć, a raczej odmawiać ten różaniec. 

Pod MOPSem zauważyłam sporą kolejkę na zewnątrz i spory tłumek w środku. Pan w jakimś mundurze wypuszczał jedną osobę, otwierając drzwi z klucza, i wpuszczał kolejną jedną osobę, z grubsza co kilkanaście minut. Nadmieniam, że na zewnątrz budynku nadal wiało jak podczas sztormu, a deszcz nadal sobie kropił. Kolejka pokornie czekała, wymachując płachtami wniosków o dofinansowanie. Jakaś pani narzekała, że ona już raz odstała tu półtorej godziny, ale ją odesłali, bo seniorka, dla której załatwia dopłatę, nie złożyła w jednym z licznych przewidzianych miejsc przewidzianego podpisu. Dla ciekawych: wniosek o dopłatę liczy sobie 10 stron A4. Dopłata wynosi 400 złotych na rok, podejrzewam, że  trzeba od tego odliczyć należny podatek. Chyba od wzbogacenia.

Podczas oczekiwania połączonego z wymachiwaniem zorientowałam się niekomfortowo, że to, czym ja wymachuję, różni się od tego, czym wymachuje reszta kolejki. A ponadto na ostatniej stronie w miejscu na kolejny podpis wnioskodawcy widnieje linijka pustych kropek. Trzy razy prosiłam mamę przed wyjściem, żeby podpisała wszędzie, gdzie pisze "podpis wnioskodawcy". I co? I g. A ponieważ kolejka podsunęła się pod drzwi na tyle, że byłam w zasięgu klamki, przy pierwszym otwarciu drzwi przez pana w mundurze zapytałam go, czy mam właściwy wniosek. Popatrzył i dał mi formularz taki, jakim wymachiwała reszta kolejki, kazał wypełnić jeszcze raz i przyjść w poniedziałek... Poszłam. Nawet nie próbowałam już ani odmawiać różańca, ani kląć.

Po drodze, drżąc, że pogniotę nieco i tak już obmoknięte płachty formularza, poczyniłam podstawowe zakupy i nawiedziłam szewca, dowiadując się, iż wymiana fleków w najwygodniejszych butach, jakie mam, będzie mnie kosztować ze 3 dychy. Po czym dotarłam w końcu do domu, poinformowałam mamę o wszystkich nowinach i porównałam formularz otrzymany dziś z tym, który mama wypełniła wcześniej. Różnił się. Formą graficzną. 

Zadzwoniłam do pana od drzwi, ma zadzwonić w przyszłym tygodniu. Pan upewniał się kilkakrotnie, że zdaję sobie sprawę, że przyjemność zobaczenia go pod moimi drzwiami będzie mnie kosztować pół stówy. Tak, proszę pana, wiem, ale nie mam wyboru. Jeśli pan nie przyjedzie i tego nie zobaczy, to ja naprawdę któregoś dnia do domu nie wejdę. Pan się zdumiał i zostawiłam go w tym zdumieniu, bo trzeba było jeszcze rozebrać u mamy choinkę...

No i właśnie taki to był dzień. Nie wspomnę, że znowu dostałam maila od szefowej, czepiającej się, że mam braki w dzienniku - oczywiście, że mam braki, skoro lekcje prowadzę do 13.00, to jak mam o 11.00 wstawić frekwencję na ostatnich lekcjach? I że to pewnie znowu jak z tymi końmi u Młynarskiego - łatwiej opieprzyć tego grzecznego, bo on nie kopnie. 

Wiem, naprawdę nie dzieje się nic, co byłoby strasznie złe albo nad czym warto się rozklejać, ale zwyczajnie chce mi się siąść i płakać. Typowe. Ostatni dzień pompejanki. Gorsze niż ostatni dzień cyklu.

Niestety, jedno drugiego nie wyklucza. :P

142.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz