środa, 24 czerwca 2020

Wiesz, bardzo zazdroszczę

ludziom, którzy mają doświadczenie jakiejkolwiek skuteczności modlitwy...

pod wieczór
skończyłam dziś pracę koło 17.00. Rano poleciałam do szkoły i siadłam do wypełniania drugiej części papirów. Niewtajemniczonych informuję, że papiry, które nauczyciel wypełnia, szczególnie na koniec roku, obejmują protokół z rady, uzupełnienie wszystkich możliwych rubryczek w dzienniku, wypełnienie arkuszy ocen, wypisanie świadectw i napisanie kilku wypracowań dotyczących oceny pracy własnej. Czyli rozliczenie się z działalności pozalekcyjnej, przygotowania do egzaminów, wyników egzaminów, szkoleń, prowadzonych konkursów i współpracy z nauczycielami i rodzicami. Kto ma szczęście, dostaje też opracowanie ewaluacji wewnętrznej w postaci kolejnych tabelek i kolejnego wypracowanka. Jednocześnie dementuję poglądy, że jakoby cała nauczycielska dokumentacja jest w formie samopodliczającej się elektroniki do wydrukowania i podpisu. Małe szkoły mają papierowe dzienniki, papierowe arkusze ocen i papierowe świadectwa, wypisywane długopisem.

Do tego, oczywiście, rubryczki w dziennikach i arkuszach ocen (a nawet na świadectwach) są między sobą mało kompatybilne. Dla przykładu: w dzienniku mamy ilość godzin usprawiedliwionych - ilość godzin nieusprawiedliwionych - ilość spóźnień. W arkuszach ocen ilość godzin opuszczonych (dodać dwa pierwsze z dziennika) w tym nieusprawiedliwionych. A na świadectwie nic. Takich kwiatków jest więcej, gdyby ktoś myślał, że trzy razy pisałam to samo, o nie...  Ale najlepszy kwiatek był w tym roku ze świadectwami.
Otóż okazało się, że na drukach świadectw licealnych po szkole podstawowej przedmiotów jest 18, a kropek na wpisywanie ocen 19. I za chusteczkę linijka z nazwą przedmiotu nie wchodzi w linijkę na nazwę oceny. :P Zadzwoniliśmy do CeZaSu, to taka firma zaopatrująca szkoły. Tak, już wiedzą, dobre świadectwa dostaniemy, jak tylko wyjdą z drukarni, stare mamy zniszczyć. Kiedy wyjdą z drukarni i kiedy dostaniemy? Może jutro, może w piątek - słyszę. Miło. Zwłaszcza że w piątek rano dzieci przyjdą po świadectwa... a szkoła będzie na etapie czekania na kuriera z drukami świadectw. Które jeszcze trzeba wypisać i sprawdzić.

Na szczęście wychowuję w tym roku klasę pogimnazjalną, druki świadectw były stare i bez błędów (oprócz tych, które zrobiłam osobiście przy wypisywaniu).

Wśród wielu spraw, które mi dziś zlecono do zrobienia, znalazło się wykonanie i wydruk dyplomów za pewien konkurs, bo firma organizująca w tym roku przysłała tylko jeden dyplom (dla najlepszego, nie dla wszystkich uczestników) - a i ten jeden z literówką w nazwisku. Pomna na wielomiesięczne zmagania z pewnym sądem o jedną literkę w nazwisku nawet nie dzwoniłam do firmy, tylko grzecznie zaimprowizowałam dyplomy w fotoszopie. Ale najlepsza była Szefowa Pierwsza, wręczająca mi koszulkę na spakowanie dokumentacji, którą miałam od niej otrzymać, ale której nigdy mi nie dała :P

Znowu z drugiej pracy, w której od trzech miesięcy nie pracuję w związku z koronaredukcją, telefon, bo jacyś rodzice chcą ze mną rozmawiać. Nie, nie dziś, jeszcze pracuję. Więc jutro pewnie mnie czeka bal.

Do tego leje, jest zimno, chodzę (i siedzę w pracy) w mokrych butach, mam objawy infekcji i totalnego przepapierowania. A mama dziś poszła na poranną mszę, nie zdzierżyła. Myślę, że będzie chodzić coraz częściej.  Może do skutku, czyli aż coś złapie.
Myślę, że ona oczekuje, że ja pójdę z nią, wyrażając w ten sposób całkowite poparcie i akceptację, i zapewniając jej alibi. A mi się naprawdę rzygać chce na myśl, że mam przytulić pysk do niedezynfekowanego konfesjonału i zlizać z palców księdza ślinę wszystkich, którzy przede mną podchodzili do komunii.

A propos do skutku. Zastanawiam się, czy jeśli podejmę się pompejanek odmawianych non stop aż do dnia mojej śmierci, ewentualnie do jakiegoś drobnego wyprostowania paru spraw, czy to będzie manipulacja Bogiem, czy może wręcz przeciwnie - walka ze złym. Któremu nijak się nie opłaca moje długie odmawianie pompejanek, mam nadzieję.


wieczorem
no i bum. Okazało się, że mama po przyjściu z kościoła zrobiła (za pokutę) dobry uczynek, oddając jakiemuś menelowi ponad dwie stówy.  Menel najprawdopodobniej przylazł za nią z kościoła, bo pojawił się natychmiast po jej powrocie z mszy z koronnym argumentem, że ksiądz mu polecił zwrócić się do mamy z prośbą o pożyczkę. Najśmieszniejsze, że mama była szczerze przekonana, że on tą kasę odda do siedemnastej, jak obiecał (no przecież ksiądz go wysłał po te pieniądze, tak?), i przyznała mi się do faktu dobrego uczynku za pokutę dopiero o 18.30.
No i boję się o nią. Bo facet widział, że ma pieniądze, i widział, gdzie. Pieniądze zabrałam :P, żałując, że nie zrobiłam tego tydzień wcześniej :P, ale boję się włamania, napadu na ulicy celem wyrwania torebki z kluczami i takich tam.
Mam nadzieję, że nauczy się krytycznego podejścia do człowieka i opadnie jej entuzjazm do robienia dobrych uczynków. Może nauczy się nawet zamykać drzwi i nie wpuszczać obcych.
A swoją drogą, klasyka klerykalizmu: ksiądz powiedział, że mam ci dać kasę, to oddam ile zechcesz i jeszcze się ucieszę, bo to dobry uczynek...

Wiesz, jestem w tym wszystkim całkowicie sama.  :(((

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz