czwartek, 4 czerwca 2020

siedzę na klasrumie

i jestem przerażona skalą ściągania. I kłamstw w żywe oczy, że nie ściągają. :P
Nie wiem. Może trzeba być aż tak okłamanym, aż tak doświadczyć kłamstw wobec siebie, żeby zrozumieć, jak złe jest kłamstwo, jak zeszmaca człowieka?

Kiedy byłam mała, kłamałam nałogowo, bo się bałam. Łatwiej było powiedzieć cokolwiek innego niż prawda na temat jakiegoś kolejnego narozrabiania, niż znosić obrażone miny rodziców i wysłuchiwać kolejnego kazania. W d* dostawałam rzadko i raczej za to, za co powinnam dostać. Gorsza była konieczność tłumaczenia się z każdej dupereli, przekonanie, że niczego mi nie wolno, wszystko co robię jest nierozsądne i złe, i że znowu coś zrobiłam (jak zwykle) i znowu (jak zwykle) mama będzie cała w nerwach.
 W szkole raczej nie ściągałam, nie było potrzeby, za małymi wyjątkami, raczej - jeśli - to dawałam ściągać. Pamiętam odczytanie z pustego zeszytu nieistniejącego wypracowania, z przewracaniem kartek... :))) Prawdziwe ściąganie zaczęło się na studiach... przy zawrotnej ilości nikomu niepotrzebnej szczegółowej wiedzy typu jaki kolor oczu miał Zielony Rycerz. :P
Pamiętam, jak w karmelu, już jako bardzo dorosła baba przed czterdziestką, ze zdumieniem doświadczyłam, że potrafię przyznać się do winy, takiej bardzo prostej, że przypaliłam na gazie ścierkę :P, i że można nie oberwać za to. :P :P :P.  Ryczałam wtedy w celi.
Teraz mam problem odwrotny - za często walę prawdę prosto w oczy, potrafię nie wyprzeć się tego, co zrobiłam, nawet niekoniecznie mądrego, gorzej - zdarza mi się brać na siebie ciężkie winy innych... :P
Przyjmuję to teraz, użeranie się z tymi kłamstwami, które widzę, bezczelne, bezwstydne, czasem w oparach złudy dobra :P i świętości - jako kolejną karę. Za moje kłamstwa ze szczenięctwa.  Podobnie jak użeranie się z dzieciakami w szkole widzę jako karę za moje własne rozrabianie w szkole na lekcjach, czasem daleko poza granicą bezczelności. :P
Nie wiem, czy każde zło, które zrobiliśmy, do nas jakoś wraca i potem nas samych żre?
Jeśli tak, to współczuję niektórym.

Weszłam na chwilę do kościoła na adorację.  Oprócz mnie siedem osób. Jedna w maseczce, jedna z maseczką na brodzie, jedna w apaszce na szyi. Pozostałe nawet nie udawały, że mają maseczkę. Wydaje mi się, że pan, który (bez udawania, że ma maseczkę) siedział w pobliżu konfesjonału, chyba czekał na spowiedź, która za trochę ponad pół godziny miała się zacząć.

pod wieczór
wypadłam na pół godzinki na ogród. Mój ogród jest po prostu kozacki.
Czerwonokozacki. I czerwony od brzuszków pleszek.




Tak przy okazji. Mijałam Urząd Miasta. Teoretycznie otwarty :P.

Mijałam też muzeum. Otwarte chyba praktycznie.
 Różnica jest bardzo prosta: do muzeum wchodzą nieliczni (wycieczki mają zakaz) i za opłatą, tak? :P

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz