środa, 24 marca 2021

jeszcze tylko różaniec

 za to cały :P znaczy sześć kółek i wieczorne oficjum... mam dzisieja dość. Zaczynając od budzenia się ze snu o tacie, który nie wiedział, że już umarł, i dzwonił do mamy codziennie. Mama też miała dość i oddała mi telefon. Tata dzwonił przekonany, że jest na jakimś wyjeździe w Krakowie czy Tarnowie, bodaj służbowo, i skarżył się, że wcale mu się tu nie podoba... 

W realu. Mama rano cała w nerwach, bo miała iść do hospicjum (_tego_ hospicjum, co trochę tłumaczy moje sny) z PITem do rozliczenia... Oberwałam. Bo zawsze mówię to samo i mogłabym już przestać. Dobra, przestałam, poszłam do siebie. Lekcje dziś częściowo w akompaniamencie wiertarki... Ledwie skończyłam, dzwoni szefowa. Bo jak ja mogłam powiedzieć dziewczynie, że ściąga prace. Bo ściąga. No bo ona jest taka nieśmiała i może dlatego nie chce zaliczać. Tia, jest taka nieśmiała, że nie odsyła prac pisemnych, myślę, ale szczegół. Czy mogłabym się z nią umówić na indywidualne zaliczanie. Tak, mogłabym, na konkretny termin i konkretne zadania, czekam na propozycje. Czy mogę jej podać swojego maila. Ale ona mojego maila ma od października, co miesiąc dostaje ode mnie mailem raport. Acha. 

Następnym razem jak powiem dziecku: znowu ściągasz, chyba powinnam się spodziewać telefonu z kuratorium? 

Nie minął kwadrans, dostaję maila od tej samej szefowej z zestawieniem terminów rad, wystawiania stopni, egzaminów klasyfikacyjnych... znowu wszystko mi się nakłada na wszystko. I za nic nie wiem, jak to się poukłada, jeśli. Nie wiem, zakładać nauczanie zdalne, czy że wygonią nas do szkoły? Dziś niemal jednocześnie minister zdrowia obwieszcza rekord 30 tysięcy zakażeń bez kilku i rekomenduje pracę zdalną, a minister edukacji tryumfalnie ogłasza, że 11 kwietnia wracamy do szkół. Dodając, że dzieci wirusa nie roznoszą. Podczas gdy jakiś internetowy doktor tego samego dnia publikuje artykuł o jakichś badaniach, co wykazały, że do większości rodzin kowida przyniosło dziecko. 

No nic. Wściekam się jeszcze nad terminem wszystkiego, co mi się nakłada na wszystko (będę musiała mamę wsadzić w taksówkę i wysłać samą do okulisty na kontrolę w kwietniu, niedobra, wyrodna córka) - puk puk do drzwi. Sąsiad z dołu. Bo oni już wprawdzie w zeszłym tygodniu wymieniali pion, ale krzywo, teraz będą poprawiać, prosimy o niekorzystanie z urządzeń wod-kan. I, oczywiście, natychmiast chce mi się siku :P. Muszę biegiem do mamy, potem umyć zęby też, babska fizjologia, rozregulowana na amen, daje do wiwatu - a tu proszą nie używać kibla. Ogarniam się jakoś, już (spóźniona o kwadrans w stosunku do normalnego czasu wyjścia z domu) wybiegam do drugiej roboty, a tu mama _koniecznie_ musi mi _teraz_ opowiedzieć, jaki sklep otwierają w lokalu po aptece na rogu. 

Wpadam na minutę adoracji do kościoła po drodze. Ledwie klękam i zdążam wypowiedzieć: Słuchaj, nie ogarniam, mam dość dzisieja, kto jeszcze mnie opieprzy? - w kieszeni warczy wyciszony telefon... wychodzę. Jakaś głupota, tyle że na zegarku kwadrans do rozpoczęcia pracy (a ja mam jakieś 20 minut drogi jeszcze). No dooobra, jak zwykle Masz rację, Kochanie. Zasuwam, zdążam. Druga praca. No, praca, nie relaks. Chodzą plotki, że mają nas zamknąć, może od poniedziałku? Co zdecyduje druga szefowa? Jak decyzja zapadnie, dzwońcie. 

Po drodze znów wpadam na chwilkę adoracji, ale trzeba się wynosić, ludzie się schodzą na nabożeństwo jakieś. Zapłacić rachunki na poczcie (technodebil ciągle nie ma e-konta ani karty płatniczej, stąd nieodmiennie bawią mnie systematycznie otrzymywane maile od pożal się Boże hakerów twierdzących, jakoby włamali się na moje konto i żądają okupu...), sprawdzić, gdzie na placu stoi kontener na nakrętki (stoi, jutro muszę przynieść worek nakrętek po mleku) (o, jak ślicznie kwitną krokusy...) - w końcu do domu. Nienienie, ani jednej sprawy więcej dziś. Kobiecość znowu o sobie bardzo boleśnie przypomina (czy ja w końcu mam w domu działający kibel?). Przechodzę pod oknem ciotki - jeszcze widno,  nie wiem, czy się świeci, miała dziś jechać pod opieką któregoś swojego dziecka na szczepienie gdzieś do jakiejś wsi pod Kock, bo w Puławach nie da się zapisać na żaden rozsądny termin. Ciekawe, czy wróciła. Jutro zadzwonię, niech dziś śpi... Jeszcze po drodze przypominają mi się kolejne drobiazgi, które mimo niechęci muszę po drodze zrobić. Zachodzę po drodze do mamy, odwiedzam na wszelki wypadek WC - i dobrze, bo u sąsiada ciągle wiercą i stukają. Włączam onlajnową mszę. Mętnie tłucze mi się między uszami, że jeszcze ten różaniec... Amen. 

W wiadomościach wspólna prośba rządu i biskupów o zachowywanie jednak na parafiach jakichś tam  norm sanitarnych, yhyyy. Podobno każdy proboszcz ma pismo ze stosownym poleceniem od biskupa dostać. Yhyyy. Zastanawiam się, ile pism utknie na biurkach w kuriach, ile na biurkach proboszczów, a ile rozbije się o upór jednego czy drugiego wierzącego wikarego. Wierzącego w Boga, nie w wirusa. 

Muszę jeszcze do mamy, zapuścić do oczu krople, próbować za dużo nie mówić ani się zbytnio nie powtarzać - a potem już tylko różaniec, oficjum i spać. Może jutro będzie jakiś lepszy dzień?

Jakie dobro w takim życiu, Panie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz