piątek, 24 lipca 2020

pociąg rodem z Mordoru :P

czyli wyprawa z mamą do okulisty, a jakże, PKP. Epopeja rozpoczęła się na stacji. Pół godziny przed odjazdem pociągu ustawiłam się grzecznie w kolejce po bilety. Na kresce naklejonej na podłodze co 2 metry. W ciągu pół godziny Pani Kasjerka w jedynej na stacji kasie obsłużyła dwóch i pół klienta (a ja byłam piąta w kolejce). W trakcie obsługiwania tego pozostałego pół klienta mama wcięła się przed kasę i kategorycznie zażądała TERAZ sprzedania biletu (do odjazdu pociągu zostało 5 minut). Przewidując, że obliczenie i wydanie reszty zajmie Pani Kasjerce następne pół godziny, przezornie wyciągnęłam drobne. Pociąg się trochę spóźnił, zdążyłyśmy. W wagonie tłok, połowa ludzi bez maseczek, Pani Kasjerka sprzedała nam dwa oddzielne miejsca, znaczy i ja, i mama siedziałyśmy obok obcych ludzi. Niekoniecznie w maseczkach. I tak przez godzinę. Pociąg czasami w porywach przekraczał szybkość 30 na godzinę :P - opowieść o oddaniu linii na Lublin okazała się jednak mityczna, z reguły działa jeden tor, na drugim pracują panowie w pomarańczowych kubrakach, a pociąg, mijając ich, zwalnia do 14 na godzinę (przynajmniej ta liczba pojawiała się na wyświetlaczu). No do Lbl się w końcu dowlókł... na dworcu głównym jeszcze większy bałagan. Wyburzony cały peron pierwszy, zamknięte przejście podziemne, z peronu schodzi się na drugą stronę miasta, przez Rzym bliżej. :P W dodatku z PKP do okulisty da się dojechać głównie taksówką, miejskim bez przesiadki się nie da. W poczuciu, że przestrzeganie norm sanitarnych w pociągach jest równe temu na mojej parafii oświadczyłam, że do pociągu więcej nie wsiądę, wolę wracać autobusem miejskim i busem. 99,9% ludzi w maseczkach i więcej wolnych miejsc niż w pociągu. I przynajmniej siedziałam obok własnej mamy, a nie obok kogoś nie wiem skąd.
Generalnie, jak widać, wierzącym w wirusy pociągów nie polecam. A przez najbliższe 12 dni będę pilnie wypatrywać oznak infekcji. :P

Co do świętej Kingi i Bolesława Wstydliwego, który, nie wiedzieć czemu, świętym się nie został, chociaż też w dziewiczym małżeństwie żył (a sądzę, że facetowi było trudniej, mimo wszystko, hm, może ufundował o jeden klasztor za mało?) - wydaje mi się, że białe małżeństwa w czasach Kingi i Bolesława można było tłumaczyć względami dynastycznymi - musieli się  żenić, bo tego wymagała racja stanu, ale wcale nie mieli na siebie ochoty. Czy takie małżeństwo było w świetle prawa kanonicznego ważne, to kwestia otwarta. A jeśli jednak mieli na siebie ochotę, tylko w imię miłości Boga powstrzymywali się od seksu, to ja im szczerze współczuję. Żyć obok siebie latami na takich warunkach to masochizm. No i powstaje pytanie, po co i czemu, dla jakiego dobra. Jeśli przyjmiemy, że seks w małżeństwie jest dobrem, to białe małżeństwo właśnie dobro odrzuca... ok, teoretycznie można odrzucić jakieś dobro w imię poszukiwania większego dobra, ale w tym przypadku jakiego? Czym seks i posiadanie dzieci przeszkadzałyby Kindze i Bolesławowi w świątobliwym życiu, dobrych uczynkach, fundacjach klasztorów? Przecież Kinga mogłaby tak samo po śmierci męża i odchowaniu dzieciaków do tych klarysek wstąpić. Czy osiągnęła w życiu jakieś dobro, którego nie osiągnęłaby, żyjąc normalnie z mężem?

No tak, można gloryfikować dziewictwo. Tyle że fizyczne dziewictwo, nawet poświęcone Bogu, to jeszcze nic, małe piwo, a może nawet sama pianka. Z autopsji: dziewictwo konsekrowane to rezygnacja z połowy świata, nie rezygnacja _tylko_ z seksu. Nie kawałek bezcennej tkanki i nie rezygnacja z samego tylko miziania się. I możecie się śmiać, ale bardziej, a na pewno częściej niż męża w łóżku brakuje mi męża, który by mi naprawił światło, wniósł lodówkę na czwarte piętro, zrobił herbatę, zapytał wieczorem co, znowu ciężki dzień, poużalał się nade mną po kolejnym starciu z mamą czy z szefową pierwszą czy drugą... wyjechał ze mną na wakacje, poszedł do kina... żeby było dla kogo upiec ciasto, ugotować obiad, posprzątać łazienkę... takie tam. To wszystko, a w zasadzie brak tego wszystkiego,  jest zawarte w pakiecie celibatu - i to jest część biznesu zwanego powołaniem. Kinga i Bolesław większość pakietu dla siebie zatrzymali, oddali tylko - nie wiedzieć czemu - ten seks... poza tym ona miała swojego rycerza, on swoją panią, i poza seksem realizowali wzajemnie wszelkie swoje damsko-męskie potrzeby. Dlatego mówię (i piszę), że wybrali drogę połowiczną. Być może dobrą w niektórych szczególnych układach (nie wiem, małżeństwa ludzi starszych, może wdowców, zawierane na starość, żeby mieć kogoś? kolejne związki ludzi po rozwodach, od których Kościół wymaga czystości, jeśli chcą sakramentów? może małżeństwa ludzi chorych, którzy ze względu na stan zdrowia nie mogą uprawiać seksu?) - ale nie sądzę, żeby była to dobra droga w normalnych warunkach chrześcijańskiego małżeństwa. OK, zawsze można powoływać się na przykład małżeństwa Miriam i Józefa. Tyle że oni akurat  mieli ten swój większy cel, większe dobro. Normalne białe małżeństwo raczej mesjasza ani nie zrodzi, ani nie wychowa. :P

Można też potępiać seks - i, jakkolwiek to krzywe, być może tu właśnie leży całe wyjaśnienie. Jeśli seks jest zły, to małżeństwa powinny dążyć do białości :P. Dzieci wtedy rodziło się na tyle dużo, że być może pochwała białych małżeństw była swoistą metodą kontroli urodzeń... i zapobiegania podziałom rodzinnych majątków?
Większego dobra duchowego w takich układach nie widzę. OK, jak większość dróg życiowych, i ta również może być drogą świętości. Tylko ciekawe dlaczego nie dla Bolesława? 

4 komentarze:

  1. Obecnie prawo kanoniczne mówi, że niezdolność do odbycia aktu małżeńskiego (fizyczna lub psychiczna), odrzucanie prokreacji z założenia - czynią małżeństwo nieważnym. Podobnie, nie może zawrzeć związku osoba nieświadoma w kwestia seksualnych, zaś małżeństwo ważnie zawarte acz niedopełnione w alkowie można rozwiązać na mocy przywileju papieskiego.Pewnie zresztą o tym wiesz :) To pokazuje, jakie podejście ma Kościół do współżycia - że jest ważną, istotną częścią małżeństwa, a nie tylko cukiereczkiem na osłodę paskudnego żywota, dopuszczalnym ze względu na ewentualne dzieci (ale jakby się dało inaczej to byłoby lepiej), czy rzeczywistością wręcz demoniczną, której lepiej unikać. Nie wiem skąd się to w ludziach bierze, ale jakiś skrót myślowy funkcjonuje (nie dalej niż w sobotę musiałam tłumaczyć pewnej pani, że nie, z samego faktu sypiania z własnym mężem nie trzeba się spowiadać i nie jest to żadna nieczystość, a jeszcze wcześniej moja rodzona matula spowodowała moich rąk opadnięcie tekstem "z czego mam się spowiadać, skoro jestem wdową". No bij człowieku głową o ścianę...).

    Odnośnie do drugiej części Twojego wpisu: podobnie też mówią księża (z tym że rzadko, oj rzadko) że tym czego im najbardziej brakuje nie jest to, o czym wszyscy myślą: łóżko, tylko cały pakiet związany z małżeństwem i rodziną: troska, zainteresowanie, opieka, pomoc. Że jak zachoruje to będzie obok ktoś, kto poda leki. Kto zatroszczy się o to jak minął dzień i pomoże przetrwać trudności.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. moja wewnętrzna wredota twierdzi, że księżom łóżek nie brakuje. :P

      Usuń
    2. Moja też, ale ponieważ świeczki nie trzymałam, to wolę nie wnikać :)
      Zresztą, w gruncie rzeczy, i konsekrowani mają taką możliwość (w sensie możności, nie powinności). Przecież gdybyś zakombinowała mogłabyś sobie kogoś przygruchać, na takiej samej zasadzie jak ksiądz czy inni, zwyczajni ludzie. Pomijam opór moralny :) Broń Boże nie sugeruję że tak jest!

      Usuń
    3. myślę, że akurat ja musiałabym mocno kombinować i po ciemku, bo atrakcyjna ani dekoracyjna nigdy nie byłam, może dlatego mi łatwiej :P

      Usuń