środa, 10 lutego 2021

Afro pyta o religię

 znaczy o lekcje religii i co robiliśmy... i co było do domu. Hm. Ja to biegałam na religię raz w tygodniu na parafię, do szkoły religia weszła jak byłam w maturalnej klasie. Zaczęło się to, jak miałam latek sześć, mama mnie zapisała na parafię do jakiejś grupy prowadzonej przez katechetkę, w tej grupie wszyscy (oprócz mnie) się znali i znali też piosenki, których pani uczyła, i w ogóle. Na lekcjach to tylko te piosenki pamiętam, że pani kazała w domu coś rysować, ja płakałam, bo nie umiałam, a na domiar złego był jeden chłopak w grupie, którego tata był artystą malarzem, i on miał zawsze w zeszycie taaaakie rysunki (made by tata). Na szczęście wiele na tą religię nie chodziłam, bo jak każdy szanujący się przedszkolak przez większe pół roku byłam chora :P, więc nie bolało. Pamiętam tylko, że na jednej lekcji lepiłam z plasteliny świecznik (nie wiem k'czemu ten świecznik, ale musiało to być traumatyczne, jeśli pamiętam :P) i na kolejnej było spotkanie ze św. Mikołajem, po którym przestałam w rzeczonego świętego wierzyć, bo w paczce z prezentami znalazłam kartkę ze swoim imieniem napisaną na odwrocie jakiegoś rysunku, który wcześniej dałam mamie. A, jeszcze robiliśmy jasełka, razem z koleżanką śpiewałam wtedy dzisiaj w Betlejem. 

Religii w pierwszakach nie pamiętam zupełnie, nie wiem nawet, czy była :P. Zresztą też większą część roku chorowałam. Jeśli była, to musiały być jakieś obrazki, pewnie raczej do wklejania, bo rysowanie bym pamiętała... Potem była druga klasa, przygotowanie do komunii, pamiętam, że miałam zeszyt, w którym zapisywałam rewelacje do nauczenia się na pamięć, typu że "spowiedź jest to wyznanie grzechów przed kapłanem w celu otrzymania rozgrzeszenia". Uczył mnie ksiądz. W klasach 3-6 było różnie, katecheci potrafili się zmieniać i trzy razy w roku, a w czasie zimowej kolędy lekcji nie było, bo księża chodzili po chałupkach... Pamiętam tylko, że jakieś zeszyty, jakieś notatki, wklejanie obrazków, czasem składanych z puzzli (jak się poszło na właściwą mszę, dostawało się jeden puzzel, a z kompletu puzzli miał w zeszycie wyjść obrazek, kłopot w tym, że puzzle były pomysłem kogo innego niż aktualny katecheta, który o zbieraniu puzzli i obrazku nic nie wiedział...) Jakoś koło 4 klasy pojawiły się pierwsze filmy, puszczane najpierw z aparatów projekcyjnych, a potem z prywatnego wideo księdza. :P 

Prac domowych z religii nie było. A jeśli były, to mało kto je robił. Może potem, bliżej szóstej klasy, pamiętam, że na jakieś nabożne pytanie wysmarowałam niezwykle życiową odpowiedź, którą ksiądz przeczytał, pokiwał głową i powiedział, że w sumie to mam rację... Pamiętam też, jak na polecenie "opisz zmartwychwstanie Jezusa" wysmarowałam jakiś nabożny i kompletnie fikcyjny opis, który się nie spodobał, bo trzeba było opisać wcale nie zmartwychwstanie, tylko przyjście bab do grobu, no ale skąd ja miałam wiedzieć, co jest w kluczu :P. Stopnie na religii dostawaliśmy za frekwencję. Były oddzielne świadectwa z pieczątką parafii. 

W szóstej czy siódmej klasie miałam nieszczęście uczestniczyć w burzliwym procesie zmiany granic parafii i jakoś tak się to rozegrało, że przez pół roku w zamęcie religii nie było wcale, a potem usłyszeliśmy, że właśnie była, tylko nie w tym kościele, co z tego, że nikt z nas do niego akurat nie chodził, a w lokalnym kościele nic nam nie powiedzieli... w każdym razie mam zaświadczenie, że na religię w roku szkolnym ktorymśtam nie uczęszczałam. :P Potem zamieszanie osiadło, kurz opadł, proboszczowie się pogodzili :P, a religię w ramach przygotowania do bierzmowania przejął ksiądz neon. Lekcja - zwykle dwie godziny - polegała na wysłuchiwaniu jego kazań, czasem udało się nam coś powiedzieć, ale ksiądz  dziewczyn i tak nie słuchał :P. Przed bierzmowaniem wszystko sprowadziło się do wkucia paru stron tekstu. Na egzaminie oprócz znajomości powyższego trzeba było wykazać się obyciem z liturgią mszy i techniką odmawiania różańca. Książeczek na wpisy i potwierdzenia nie mieliśmy i chwała, bo nie wiem, czy książeczka by nie wylądowała na śmietniku, a ja bym może i dotąd bierzmowana nie była.

 Potem było liceum. Lekcje religii polegały na tym, że ksiądz przez kilkanaście minut dyktował nam obszerne notatki do zeszytu. Potem ksiądz się zmienił, a właściwie znowu przerabialiśmy kilku w ciągu roku, żaden nie wiedział i nie chciał wiedzieć, co z nami robił ten poprzedni. Ze wspomnień licealnych to pamiętam tylko, że puszczali nam różne filmy (jak lekcja długa) i że pisałam jakąś jedną pracę zaliczeniową długą na kilka stron, temat: modlitwa. 

W maturalnej klasie religia była już w szkole, ksiądz próbował z nami rozmawiać nawet, co czasem kończyło się totalnym konfliktem :P. Generalnie dużo czasu zajmowało nam ogarnianie sali (klasa przystosowywana po świetlicy szkolnej) i nadrabianie pod ławkami zaległości z innych szkolnych przedmiotów. Prac domowych nie było, bo kto by je odrabiał... :P Świadectwa z religii nie mam, bo religia miała być na świadectwie szkolnym, a w maju okazało się, że nie ma. 

Co mi generalnie dały lekcje religii? Trochę dość nieuporządkowanej i fragmentarycznej wiedzy i poczucie przynależności do wspólnoty Kościoła (chodzisz na religię, znaczy jesteś wierząca, ok, a ci, co chodzą z tobą, wierzą w to, co ty). Że mam mieć jakąś relację z Jezusem dowiedziałam się z pewnym zdumieniem już jako osoba dorosła i w zasadzie to ciągle w tym zdumieniu trwam, i do dziś nie wiem, na czym ta relacja miałaby polegać... Że ktoś miałby mi "towarzyszyć we wzrastaniu w wierze" hm. Był nawet taki czas, że wierzyłam, że tak powinno być (i że ja z kolei mam towarzyszyć innym), ale kilku kapłanów (i przyległości) wyperswadowało mi dość dobitnie takie poglądy. Swoim wzrastaniem w wierze i wiedzy religijnej zajęłam się sama (egoistka, wiem). Czasem myślę, że moja wiedza bywa niewygodnie duża dla niektórych księży, bo kiedy z ambony padają słowa, że np. Samuel żył w dozgonnej czystości, to się otwarcie śmieję, i po co. :P 

No bo bez tej całej religii to ludzie by bardziej księdza słuchali, no. 

Chyba tyle, Afro. Pozdrawiam katechetki.

3 komentarze:

  1. doczytałam do świecznika - padłam :-D ha ha ha ha - resztę doczytam jutro, bo ide do klasy "lowe pani" i muszę coś przygotować - kurde, jakby im kazał te świeczniki lepić??? :-D ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja z lekcji religii pamiętam, że nie należy hostii gryźć, tylko trzymać w ustach aż się rozpuści, i że mycie zębów może być złamaniem postu eucharystycznego. Tego nas uczyła siostra katechetka zwana przez proboszcza Jolentą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. o myciu zębów nie słyszałam, ale może na podobnej zasadzie nie wolno dezynfekować rąk przed dotknięciem Hostii (bo u nas nieliczni dezynfekują, może nie chcą grzeszyć?) Generalnie nauka niektórych kręgów Kościoła mija się mocno z higieną, fakt.

      O niegryzieniu Hostii też mnie uczyli.

      Usuń