smutnej wrześniowej rzeczywistości... :P
Wczoraj przyniosłam z ogrodu przerośniętą megacukinię i pęk mięty wyrwanej z zagonka truskawek (sic, mięta wybujała, truskawki nie wyrosły :P). I ugotowałam zupę cukiniowo-miętową. W garnku gotuje się zwykły wywar jak na zupę (z kartoflami), a w patelni obok na podsmażoną cebulkę wrzuca się pokrojoną drobniutko marchewkę, kawałek cukinii w dużych kostkach i posiekaną drobniutko miętę w dużej ilości (czubaty talerz do przekąsek :P), podlewa odrobiną wody i dusi na wolnym ogniu, aż cukinia się ugotuje i przejdzie miętą. Potem wrzuca się duszonkę do wywaru, gotuje razem parę minut, podprawia śmietaną, doprawia do smaku (sól), przed samym wyłączeniem ognia wrzucić jeszcze całą gałązkę świeżej mięty (przed podaniem wyjąć). Zupa świetna z dodatkiem dużej ilości posiekanego koperku, zestawienie koper-mięta jest mniam.
Co do zdjęć.
Park, któryś z pierwszych dni września.
Powojnik, traveller's joy :), piątek.
Nad Wisłą, piątek.
Dąb po piorunie chyba??? rozłupany z góry do dołu. Piątek.
Pani tygrzyk z góry i z dołu na moim rodzinnym grobie.
Dwa cienie (nie tej samej) mewy. Ciągle piątek.
Młody, tegoroczny dzięcioł. Sobota.
Mój pełny wrzos, który jednak nie zdechł. Sobota.
I że już zimowity. Sobota.
Kwiczoł na jarzębinie. Niedziela, dziś.
żółciak siarkowy wyrastający z ziemi na miejscu, gdzie rósł jesion. Dziś.
Kowalik obżerający cis. Dziś.
I całe morze dzielżanu...
I że jutro znowu do pracy. Za.
W Dęblinie szkoła już na zdalnym, to niedaleko, autobusy miejskie od nas jeżdżą. Nauczyciel ma wirusa. Postulaty, żeby lekcje skrócić do 30 minut, bo im szybciej, tym bezpieczniej. OK, tyle że coś mi się zdaje, że to świetna okazja, żeby obciąć nauczycielom pensje... I w tym kontekście jakże śmieszą długaśne wystąpienia polityków i niekończące się homilie wygłaszane do zgromadzeń dużo liczniejszych niż największa klasa....
Dobra, jeszcze pół pompejanki przede mną na dziś. :P
Tak, modlę się. Naprawdę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz