zimową, bo poprzednia już zaczynała się na mnie rozłazić, i ogłaszam koniec fazy na zakupy, przynajmniej dla mnie. Zgadnijcie, co powiedziała mama. Po pierwsze: a ja myślałam, że sobie jakąś ekstra kurtkę kupisz. :P Po drugie: wyglądasz, jakbyś żałobę miała. W sklepie zapowiedziałam, że czarnej nie kupię, bo mama powie, że szykuję się na jej pogrzeb :P. Kupiłam granatową. Źle.
Rozniosłam po bloku opłatki, w tym roku chęć nabycia opłatka wyraziło jedenaście na trzydzieści osiem mieszkań, niech se policzą procent ci wszyscy, co twierdzą, że mamy społeczeństwo w 101 procentach katolickie, a 104 procent dzieci w wieku szkolnym uczęszcza na religię. :P Nie wiem, może oni liczą procent, a potem mnożą przez trzy-cztery i dopiero podają do tabelek? To w takim razie w moim bloku opłatek nabyło 87 do 116 procent rodzin. :P I że ja, na przykład, też bym powiedziała: nie, dziękuję, nie potrzebuję, gdyby do moich drzwi zapukał jakiś przedstawiciel powiedzmy prawosławia, oferujący mi za drobną opłatą powiedzmy wigilijną prosforę. Nic do prawosławia nie mam, po prostu to nie moja bajka.
Poza tym nadal boli mnie głowa i paluszek, a lekcje na jutro jakoś nie chciały się same przygotować. Po powrocie z pracy domyłam ostatnie okno u brata i przejechałam odkurzaczem podłogi, a u mamy umyłam okno już przedostatnie. Może w tym tygodniu z oknami skończę. Na łikend szykuje mi się prawdopodobnie lepienie pierogów i uszek, przynajmniej mama coś tak mówiła. Na cmentarz też wypadałoby pojechać, bo jak zachorowałam zaraz po Wszystkich Świętych, tak zmarznięte chryzantemy na grobie se w najlepsze sterczą (no chyba że się przewróciły).
Zaimprowizowałam Drzewko Jessego i liczę, że różdżka ona nawet nie zielona jednak stanie się nam kwitnąca.
Tymczasem kwitnące stały się nam grudniki (już nie listopadki, nie):
I zaczął się sezon na widowiskowe wschody i zachody słońca. Tym razem przedstawiam zachód:
1041.