winter bucket list

winter bucket list

wtorek, 3 grudnia 2024

kupiłam kurtkę

 zimową, bo poprzednia już zaczynała się na mnie rozłazić, i ogłaszam koniec fazy na zakupy, przynajmniej dla mnie. Zgadnijcie, co powiedziała mama. Po pierwsze: a ja myślałam, że sobie jakąś ekstra kurtkę kupisz. :P Po drugie: wyglądasz, jakbyś żałobę miała. W sklepie zapowiedziałam, że czarnej nie kupię, bo mama powie, że szykuję się na jej pogrzeb :P. Kupiłam granatową. Źle. 

Rozniosłam po bloku opłatki, w tym roku chęć nabycia opłatka wyraziło jedenaście na trzydzieści osiem mieszkań, niech se policzą procent ci wszyscy, co twierdzą, że mamy społeczeństwo w 101 procentach katolickie, a 104 procent dzieci w wieku szkolnym uczęszcza na religię. :P Nie wiem, może oni liczą procent, a potem mnożą przez trzy-cztery i dopiero podają do tabelek? To w takim razie w moim bloku opłatek nabyło 87 do 116 procent rodzin. :P I że ja, na przykład, też bym powiedziała: nie, dziękuję, nie potrzebuję, gdyby do moich drzwi zapukał jakiś przedstawiciel powiedzmy prawosławia, oferujący mi za drobną opłatą powiedzmy wigilijną prosforę. Nic do prawosławia nie mam, po prostu to nie moja bajka.

Poza tym nadal boli mnie głowa i paluszek, a lekcje na jutro jakoś nie chciały się same przygotować. Po powrocie z pracy domyłam ostatnie okno u brata i przejechałam odkurzaczem podłogi, a u mamy umyłam okno już przedostatnie. Może w tym tygodniu z oknami skończę. Na łikend szykuje mi się prawdopodobnie lepienie pierogów i uszek, przynajmniej mama coś tak mówiła. Na cmentarz też wypadałoby pojechać, bo jak zachorowałam zaraz po Wszystkich Świętych, tak zmarznięte chryzantemy na grobie se w najlepsze sterczą (no chyba  że się przewróciły).

Zaimprowizowałam Drzewko Jessego i liczę, że różdżka ona nawet nie zielona jednak stanie się nam kwitnąca. 


Tymczasem kwitnące stały się nam grudniki (już nie listopadki, nie):




I zaczął się sezon na widowiskowe wschody i zachody słońca. Tym razem przedstawiam zachód:



1041.

poniedziałek, 2 grudnia 2024

łeb mnie boli,

 paluszek mnie boooooliiii..... Rozciąć sobie palec w sklepie obuwniczym papierem z opakowania z okazji kupowania obuwia zimowego to szczyt szczytów dokonań, prawda? :P Palec bolał, krew się lała, a ja z palcem w gębie stałam jak cielę nad kilkoma otwartymi pudełkami butów, bojąc się czegokolwiek dotknąć, żeby nic nie pobrudzić. A farba leciała z pół godziny. Już się zaczynałam bać o krzepliwość. Z tego wszystkiego zrobiło mi się tak gorąco, jak może się zrobić pięćdziesięcioparulatce bez terapii zastępczej. I z powodu tego gorąca krew tym wolniej krzepła. 

No w końcu zakupiłam buty, łapiąc się na ostatnią czarnotygodniową zniżkę. Odebrałam z paczkomatu prezenty dla dzieciaków, mama orzekła, że to gówienka, nie prezenty, w ogóle to trzeba im kupić coś superekstramega, ale ona nie wie co, a poza tym to kupowanie prezentów jest głupie i najlepiej nic nie kupować. :P To wszystko na jednym oddechu. I taaa, to typowe dla mojej mamy: amplitudy poglądów i przekonań jak od zera absolutnego do temperatury wybuchów na słońcu. W ciągu kilku sekund. A pośrodku nie ma nic. Jak z tym ciastem na święta: ale jakieś wystrzałowe zrób, nie nic nie rób najlepiej. 

I między innymi dlatego boli mnie łeb.

Upiekłam cały stos pierników.







Jak widać, mam ochotę spróbować swoich sił w stawianiu piernikowych domków - w końcu czarownica. :P  Trochę mnie deprymuje, że w wykroju na domek :P nie było podłogi. Nie wiem, czy to się będzie chciało trzymać kupy bez podłogi. 

PS. Fotopułapka złapała sikorkę w locie - widok z dołu:



1040.

niedziela, 1 grudnia 2024

no i adwent

 i kolejny, trzeci już dla mnie, rok jubileuszowy za pasem.

Miesiąc temu jakoś byłam na dniu skupienia wprowadzającym w rok jubileuszowy. Nie że teraz mam czas, ale do dziś (też) nie miałam czasu, żeby choćby skrótowo pokazać notatki. 

Zaczęło się znajomo. Bardzo znajomo:


Rok jubileuszowy. Rok szabatowy. Pamięć, radość, wyzwolenie. Dary jubileuszowe. Że wypełnieniem jubileuszu jest Mesjasz, jak u Izajasza, jak u Łukasza: TERAZ, dziś spełniły się słowa, któreście słyszeli.

Zawsze jest "teraz". Chociaż  to mało zgodne z ideą kairosu. :P Kairos chyba nie jest zawsze. Chyba jest Pawłowym przebłyskiem, chwilą. 

Bulla papieska o pielgrzymach w nadziei :klik:

Że to ma być rok relacji, rok dojrzewania, rok zmian. Rok oglądania faktów. I że łatwo wyruszyć w drogę, jeśli się zakłada, że się wie, dokąd się idzie. Niezwykle łatwo jest wyruszyć w poszukiwanie sensu zakładając, że sens się już na starcie świetnie zna. 

Jeśli zakładasz, że nie wiesz, gdzie idziesz - jeśli zakładasz, że nie wiesz, jakiego sensu szukasz - wstanie z kanapy jest heroizmem. Zwłaszcza jeśli wstajesz ze świętej kanapy. Jakiejś świętej kanapy, która jest wielkim dobrem, w której widzisz swoje miejsce w zgodzie z wiarą i nauką Kościoła. Ale widzisz jak koń dorożkarza: od klapki do klapki na oczach.

Klapki na oczach są wygodne, bo ograniczają poznanie do jednej możliwej drogi. Dobrej, świętej, wygodnej, wymarzonej, wybranej.

Wstać ze świętej kanapy i pójść. W obietnicę roku jubileuszowego. W jedno wielkie nie wiem dokąd. Z tyłu musi mnie kopnąć w d* porządne cierpienie. W przód musi mnie pociągnąć miłość. Porządna. Inaczej nie wstanę. 

Zaraz zaczną otwierać jubileuszowe drzwi. Jeśli ma to mieć sens, to bezwarunkowo i na oścież. Bez patrzenia najpierw przez wizjer. Bez zastrzeżeń, co może wejść i wyjść, a co ma zostać pod dywanem. Nawet jeśli zrobi się wielki przeciąg i poleci parę, między innymi, szyb.

Zgodzić się, że ja też mogę polecieć. 

I że postawienie siebie w funkcji Bożego przekaźnika na zasadzie zbieraj jubileuszowe łaski z Góry i rozdawaj je ludziom jest może i dobre i chlubne, ale jest właśnie jakimś rodzajem świętej kanapy. Może świętego piedestału. 

A jeśli Przyjdzie, jeśli w końcu Przyjdzie - najprawdopodobniej zupełnie nie w taki sposób, jakiego się spodziewam - a jeśli Stanie i Zakołacze. A jeśli posłyszę. A jeśli jednak otworzę te drzwi. 

Mogę sobie wymyślić, ustawić, zaprogramować świetny i święty adwent (według  mojego pomysłu). Stworzyć idealne (moim zdaniem) warunki, żeby posłyszeć. Sprężyć w sobie całą (swoją) duchową energię, żeby otworzyć. Mojemu Bogu. Bogu moich marzeń. I rozczarować się. 

Bóg jest zawsze Inny. Kto wie to lepiej niż ja? :P Ile razy jeszcze będę płakać, ile nocy przewyję, bo On znowu Wywinie mi jakiś Boski (znaczy nieludzki) numer. Jego drogi nie są naszymi drogami, Jego myśli nie są myślami naszymi. Jego Przychodzenie nie jest tym, czego się spodziewamy. 

Bóg jest Inny. Jego szabat nie jest ludzkim szabatem. Jego rok nie jest ludzkim rokiem. 

Wejście w rok jubileuszowy może być wejściem w bliski kontakt z błyskawicą. :P 

1039.