spring bucket list

spring bucket list

czwartek, 30 stycznia 2025

przemija postać tego świata

 westchnęłam ciężko przy okazji tego oto zadanka czelendżowego:

Z powodu choroby postanowiłam pooglądać online i przespacerowałam się po stronach internetowych kilku znajomych parafii. Przy okazji zauważyłam, że galerie zdjęć na stronach internetowych są passe, a ich miejsce zajęły standardy ochrony małoletnich, rozpisane niemal tak pięknie, jak u mnie w pracy :P. No, daj Boże, żeby istotnie kogoś ochroniły, chociaż same standardy tego nie załatwią i mało (i dużo)letni powinni i tak bardzo mieć się na baczności, standardy czy nie. Ale ja nie o tym.

Nie będę też opisywać tych kilku szopek, które udało mi się zobaczyć, mniej czy bardziej kiczowatych, czasem usiłujących nawiązać jakoś do współczesnego świata, jak ten Jezusek przykryty w jednym z kościołów wojskowym moro. Nie wiem, co autor miał na myśli, czy próbował pokazać, że jest pacyfistą, czy opowiedział się po jednej ze stron dowolnego konfliktu zbrojnego, czy po prostu wyraził solidarność Boga z cierpieniami cywilów (ale jeśli tak, po co to moro?) - no, ja nie o tym.

Ja o tym, że przy okazji tego zwiedzania kościołów miałam okazję zauważyć, jak wiele się zmieniło. Niestety, najczęściej na większą tandetę. Jak wiele dawnego piękna znikło z tych kościołów przy okazji kolejnych remontów, kolejnych zmian proboszczów, kolejnych zmian dekoracji. Do wielu z tych kościołów, kiedyś w jakiś sposób mi  bliskich, teraz nie chce mi się w realu wracać. Nie czuję potrzeby oglądania, jak zbrzydły. I nie wiem, czemu tak. Czy kolejni proboszcze mają coraz mniej wyrafinowany gust, czy wręcz przeciwnie - usiłują się dostosować do gustów parafian, uważając, że im bardziej jarmarcznie, tym bardziej się ludziom spodoba? A jeśli to drugie, łatwo się domyślić, jakie mają o tych ludziach mniemanie. 

W każdym razie taki stary wiersz Herberta znalazł, niestety, zupełnie nowy kontekst - ten wiersz o smaku, w którym są włókna duszy i chrząstki sumienia. 

1099.

środa, 29 stycznia 2025

ciut lepiej

 i walczę głównie z napadami kaszlu (i ze swoją fizjologią). W każdym razie dziś już nie spałam większość dnia, co zaowocowało hm działalnością tfffurczą.

No i w sumie wyprodukowałam takie coś:


Królowa Śniegu byłaby dumna.

A u nas tymczasem plus piętnaście i pełnia lata. :P

1098.

wtorek, 28 stycznia 2025

no i przegrałam

 złamało mnie tak, że nie dałam rady iść do pracy. Do tego, jak przewidywałam, znowu krwawię, po 7 z górą miesiącach - prawie ciążę zdążyłabym w tym czasie przeżyć - i ten przewrót hormonalny też na pewno ma swój udział w ogólnym stanie niezdrowia. Co gorsza, jak maszynka znowu mi wskoczy w tryb regularnie co 28, to może się jeszcze zgłoszę do księgi rekordów?

W każdym razie te pół dnia, którego nie przerzygałam, to przespałam. 

1097.

poniedziałek, 27 stycznia 2025

walczę

 ze swoim zdrowiem czy raczej z jego wybrakowaniami. Wczoraj załatwiłam sobie większość dnia, bo niezależnie od kaszlu i opryszczki padło mi na żołądek (na szczęście nie na jelita) i jak poszłam spać, tak wstałam dziś rano. Do pracy chodzę, bo rady, stopnie, klasówki, cuda.

A stary laptop przekopyrtnął się w piątek, odmówił w pracy włączenia się, więc dziennik uzupełniałam z telefonu (mordęga), a lekcje prowadziłam z poziomu reala. Modląc się w międzyczasie do "tego ostatniego włoskiego świętego od laptopów" (cholera, nie pamiętam, jak miał na imię) nie uzyskałam (jak zwykle) niczego, może takich, co nie znają jego miana, zwyczajnie nie słucha. :P A zatem nie nadwyrężając już dłużej moich luterskich przekonań, po kilkukrotnych próbach odpalenia laptopa w domu - pudło - przetrząsnęłam głębiny internetowych magazynów i z bólem kieszeni nabyłam ten nowy, niestety, o 30 deko cięższy. Takiego jak był tamten nie bardzo chciałam, bo nie okazał się specjalnie wytrzymały ani długowieczny, a waga 1 kg była jego największą zaletą. 

Czekając na nowego laptopa (ze świadomością konieczności ustawienia na nim wszystkiego i ilości czekających na mnie bzdur do napisania do pracy), rozebrałam - jak było widać - choinkę. I tu też była chwila grozy, bo za Chiny rozłożyć się nie dała. Więc - ryzykując gniew prapradziadka lutra - uderzyłam z kolei do świętego Józefa, oznajmiając mu wyraźnie, że jeśli mi nie pomoże i nie rozłożę tej (świątecznej... no, tu był trochę inny epitet w oryginale) choinki, to napiszę na blogu wszem i wobec, że jest taka sama wiśnia jak tamten święty od laptopów. Co opowiedziawszy: nie, nie jest. Wiśnia nie jest. Pomógł.

Choinkę rozłożyłam na kawałki, zwiozłam do piwnicy, zapakowałam w worki, ułożyłam na półce i akurat przyszedł sms że mam laptopa. Konfiguracja wszystkiego możliwego zajęła mi do samiuśkiego wieczora. Jak będzie działał, to zobaczymy.

A zatem ciągle walczę z kaszlem, opryszczką, tabelkami, pomocami, klasówkami, maturami, radami, spotkaniami, całym okołosemestralnym szaleństwem. I marzę, że przyjdzie czas, kiedy nie będę musiała. I nawet rzadko będę potrzebować laptopa. 

1096.

sobota, 25 stycznia 2025

wytęż wzrok

 i znajdź jak najwięcej różnic pomiędzy tymi obrazkami:



:) Na początek:

1. Są trochę inaczej wykadrowane.


W  międzyczasie, (jeśli w ogóle chce się Wam szukać różnic), przedstawiam kurczaka a la frajer.

Filety z kurczaka - tym razem te cieńsze części - po rozmrożeniu solę i obtaczam w ziołach zmieszanych z łyżką oleju.


Tackę do frajera wykładam zwykłym papierem do pieczenia


Mięsko ląduje na papierze


Frajer podłączony do prądu melduje swoją gotowość


Wybieram funkcję air fry, temperatura 180, czas 15 minut


Frajer się rozgrzewa, tak ze 3 minuty


Po czym  - na wyświetlony komunikat "insert food" wkładam mu do środka tackę z kurczakiem.


Frajer zaczyna piec.


Po 10 minutach pojawia się komunikat "turn food". No to otwieram, wyjmuję, przekręcam, wkładam, zamykam.




Po kolejnych 5 minutach finito.


Mięsko rumiane, nietłuste, nietwarde, upieczone jak złoto.


Kurcze (sic), aż znowu głodna jestem. I to chyba dobrze, bo znaczy nie mam gorączki. Za to kaszlę w najlepsze? najgorsze? i znowu mam prześlicznego megasyfa na policzku. 

1094.

czwartek, 23 stycznia 2025

oj, się dzieje

 i niekoniecznie najmilsze rzeczy się dzieją, no. 

Po pierwsze, to łażę z kaszlem i katarem (bez gorączki) i najprawdopodobniej toto przełażę, zastanawiając się, czy acyklowiry nie blokują też choć trochę wirusów grypopodobnych :P. Z pozytywów: jak łykam acyklowiry co 4 godziny i smaruję miejscowo acyklowirem w kremie, to syfów na pysku jakby nieco mniej. Może za pół roku i podziała, o ile wcześniej mnie diabli nie wezmą.

Po drugie, w pracy wszystkie możliwe rozrywki związane z końcem semestru, ostatnie sprawdziany, poprawy sprawdzianów, poprawy popraw i takie tam. Rady po niedzieli. 

Po trzecie, dziś znowu zaliczyłam z mamą wizytę u specjalisty, co łączyło się z wyjściem z domu (i niemożnością spokojnego pochorowania sobie).

Po czwarte, wczoraj zaliczyłam wizytę wielebnego na ten rok. Stres mi do tej pory nie opadł.  Na szczęście ten, który wygląda jak chora, nastroszona kura i ma pretensje do świata, że świat istnieje, chodził w bloku obok. Może za rok już nie będzie w stanie chodzić, a może mnie nie będzie w domu, będę się martwić za rok. :P W tym roku odhaczone błyskawicznie, bez większych konwersacji (nikt nikogo nie chciał poznawać w każdym razie, to na pewno) - i chwała. 

Po piąte, pada mi szkolny laptop i zaczynam wątpić, czy dożyje do mojej emerytury. 

Po szóste, moje głupie hormony coś sobie po 7 miesiącach przypomniały i boję się, że to jednak nie menopauza jeszcze. Tia, to raczej ze stresu.

Po siódme, i tu wreszcie coś całkowicie pozytywnego - miałam pierwszego szczygiełka na balkonie.


1092.

poniedziałek, 20 stycznia 2025

mrozik

 

A proszę bardzo, spacer o poranku do pracy, może być?

Mrozu wielkiego nie było, może z minus dwa, za to po porannej mgle widoki bajkowe. Zapraszam na ważkę.

Za to po południu zrobiło się plus dziesięć, a ja w tych samych ciuchach, no i oczywiście już kaszlę. A nie mogę zachorować teraz, pracę pal szesnaście, ale mama ma w tych dniach lekarzy i muszę, ale to muszę z nią iść. 

Wracając do porannego hm spaceru:




A poza tym wykończyłam piórnik już nie made in China. :)







1089.

niedziela, 19 stycznia 2025

spacer we mgle, pierwszy obiad z airfryera

 i milion innych robót w domu, związanych z mamą, z pracą, z moim własnym domem. Ot, taka zwykła niedziela.

O spacerze więcej na ważce zaraz. Mgła była cały dzień


tak w porównaniu z wczorajem w tym samym miejscu:


Tyle, że dziś odgięło mnie nad Wisłę. 

Co do obiadu: ze spaceru wpadłam mocno spóźniona, więc mięsko (rozmrożone, wytaczane w przyprawach, surowe) wylądowało we frajerze i po piętnastu minutach wyjęło się mięciutkie i rumiane, kaszę z wczoraj odgrzałam na gazie, ogórki wyjęłam ze słoika - i w ten oto sposób obiad wjechał na czas. Mama jęczy, że frajer na pewno jest niezdrowy i to jakieś szkodliwe fale tak szybko upiekły tego kurczaka. Nie wiem, czy na dłuższą metę pozwoli się karmić obiadkami z frajera, zobaczymy. 

1088.

sobota, 18 stycznia 2025

miało być polowanie na kwiczoły

 

a skończyło się obserwacją tańczących łabędzi.




W końcu karnawał. 

Jak będę mieć chwilę, więcej pojawi się na ważce - ale materiał z jednego spaceru zapełni przynajmniej trzy wpisy. A jutro ma być znowu ładna pogoda, więc pewnie czeka mnie kolejny spacer. Aparat już się ładuje. 

1087.

czwartek, 16 stycznia 2025

świat dalej się roztapia

 ja ugrzęzłam w nawale semestralnych klasówek, poprawek, tabelek, sprawozdań - i tak ma być do końca stycznia, z pierwszych poświątecznych dwóch tygodni nagle został tylko jeden dzień :P - chociaż pierwszy tydzień brewiarza jak zwykle strrraaaaasznie się wleeeecze - i ni z tego, ni z owego do wystawienia ocen mamy tydzień, do klasyfikacji dwa, do ferii cztery. A doba nijak nie chce się wydłużyć. 


OK, to z tą całą dubajską z pistacjami to poczekamy na jakąś promocję :P, dziś spróbowałam ciemnej czekolady z dodatkiem suszonych fig. 


Jak na ciemną czekoladę, strasznie słodka. Posmak fig wyczuwalny, tak samo jak figowy "piasek", co zgrzyta w zębach, ale tego po figowej czekoladzie należało się spodziewać. Tak czy siak, dla mnie za słodka. 

1085.

środa, 15 stycznia 2025

o śniegu, frajerze, jubileuszu i ptakach

 Śniegu dopadało w nocy, ale zaraz zaczął topnieć. Jak szłam do pracy, było jakoś tak:



Jak wracałam, świat zaczął przypominać moją wczorajszą rozpływającą się lodówkę.


Marząc o obiedzie, odebrałam ze sklepu frajera, czyli nieco większego krewnego mumaków. 


Wybrałam trochę większy model, bardziej podobny do piekarnika niż frytkownicy, bo częściej zapiekam  i wypiekam niż robię frytki. Obiad na razie musiałam zorganizować z odgrzanej na gazie mrożonki, bo frajera ogarnęłam dopiero na kolację. 



Zapiekanki? Grzanki? wyszły (po trzech minutach) ładnie upieczone - w piekarniku zajmowało mi to minut 15-20. Mają trochę inny smak i konsystencję, pieczarki, na przykład, okazały się nieco gumowe, takie, jakich nie lubimy - trzeba by je chyba najpierw podgrillować osobno, a potem kłaść na grzanki. 


No trza będzie frajera ujeździć jakoś, powinno być łatwiej niż z mumakiem, zawszeć to frajer.

Co do jubileuszu - łażę i myślę, i coraz bardziej upewniam się w przekonaniu, że mi z jubileuszu najbardziej podobałby się zakaz pracy. :P Mogłabym jeść, co samo urośnie, czemu nie. :P Co do darowania długów, hm - w wymiarze ludzkim więcej bym sama miała do darowania niż zyskała na darowaniu, zresztą większość i tak już darowałam - więc akurat kwestia jubileuszowego darowania długów mnie nie rusza. W wymiarze Bożym, no cóż - jak mi nie Daruje, i tak mam przechlapane, rok czy nie rok, jubileusz czy nie - co za różnica. 
A gdybym tak mogła jubileuszowo nie pracować, miałabym duuużo czasu, żeby popatrzeć na ptaki....


Bo akurat na moim modrzewiu zasiadł grubodziób.


Na jarzębinie roiło się od kwiczołów



A w karmniku od sikorek.





Dziś znalazłam chwilę na nadgonienie kilku zaległych spraw i może wyrobię się z życiem nawet do 23.00? 

1084.