Nie mogę wyleźć z szeroko pojętej roboty. Szkoła to jeden etat, do tego przetwórnia, rozmrażanie lodówki u mamy (proszę od roku, że by wymieniła tego grata na coś lepszego, ale chyba się nie da... więc robota co 2-3 miesiące zagwarantowana) (u mamy _musi_ być rozmrożona lodówka, umyte okna, posprzątane mieszkanie - u mnie nic być nie musi, więc mam straszny bałagan), ogarnianie ogrodu i takie tam.
Dotarłam w końcu do spowiedzi, chociaż już naprawdę myślałam, że dziś nie dotrę. Wyszłam do pracy ponad godzinę przed lekcjami, żeby wstrzelić się w cichą spowiedź, kiedy na kościele nikt nie gada, nie śpiewa ani takie tam - bo w sumie to chyba polega na tym, żeby słyszeć się nawzajem ze spowiednikiem, a nie urywki z kazania czy dzikie wrzaski organistki :P. Wchodzę na parafię, jakieś 10 minut przed rozpoczęciem spowiedziowego dyżuru. Wielebny siedzi już w pierwszej ławce i a jakże, spowiada jakąś nabożną niewiastę. Ze 20 minut. W końcu rozgrzeszył, a baba jeszcze o coś pyta. Kolejne 10 minut. Tymczasem pod konfesjonałem kłębi się spory tłumek, siedem sztuk przede mną. No nie zdążę - myślę, licząc mozolnie, że z parafii do pracy mam minimum pół godziny drogi. No ale Wielebny w końcu niewiastę spacyfikował (jakaś naprawdę wybitnie nabożna niewiasta, bo jeszcze poszedł jej komunii udzielić) i po kilku objazdach trafił do konfesjonału. 20 minut do chwili, kiedy muszę, ale to muszę wyjść z kościoła, jeśli mam się do roboty nie spóźnić. A przede mną 7 osób... modliłam się tylko, żeby nikt żadnych poważnych problemów nie miał. :P I widocznie nie miał nikt, bo siedem sztuk plus ja zostaliśmy przemieleni jakoś w kwadrans. :P
Pomyślałam tylko w biegu, że naprawdę wolę być przemielona jak zwyczajna reszta niż spowiadana z fajerwerkami, jak owa nabożna niewiasta poza konfesjonałem i z zapewnioną komunią zaraz po spowiedzi. Nie mam pojęcia, kim była, widziałam babę pierwszy raz na oczy. Tak czy siak - nigdy, nigdy, nigdy nie chcę, żeby ktokolwiek, najmniej ktokolwiek w Kościele, traktował mnie inaczej niż normalnego człowieka, czyli nieliczące się popychadło, na którym nikomu nie zależy. Skoro tak traktują wszystkich, to ja ani nie jestem lepsza, ani inna, tak?
Tymczasem w szkole kolejne dwie tabelki do wypełnienia, dzieciaki do zabawiania przez kilka godzin (lekcji już się nie prowadzi - materiał skończony, oceny wystawione, trza towarzystwo jakoś inaczej zająć), do tego niekończąca się lista pytań, na które - czemu akurat ja? - mam udzielać odpowiedzi... Jednym z tych pytań było, czy przygotuję kogoś tam na przyszły rok do olimpiady. OK, czemu nie, ale za wynik nie ręczę. Potem przy chwili weszłam na stronkę olimpiady i obejrzałam se przykładowe arkusze. I pękłam. Od roku Pańskiego 1990, kiedy jako osiemnastolatka w klasie maturalnej sama pisałam olimpiadę, w tych testach nie zmieniło się nic. Dokładnie te same typy zadań, które pamiętam, i ten sam, totalnie abstrakcyjny, poziom trudności. Zabawa dla hobbystów. Czysta sztuka dla sztuki. Wysublimowana znajomość detali semantycznych, syntaktycznych i kulturowo-historycznych, która nie służy niczemu.
969.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz