naprawdę, doba powinna być dwa razy dłuższa... wstałam przed 7.00, odmówiłam poranny kawałek oficjum, pobiegłam na realową mszę (kaszel mnie znowu dusił), dotarłam do spowiedzi, wróciłam do domu, złapałam kasę i torbę, pobiegłam na zakupy. Nie zdążyłam skończyć śniadania, mama dzwoni, bo ona by na ogród poszła. Już zarazzaraz. Przełykam śniadanie, na tempo podlewam balkon, bo wysechł, zgarniam rzeczy do zabrania na ogród, lecę. Plewienie, podlewanie, wszystko biegiem. Na obiad odgrzana zupa z wczoraj. W biegu na obiad wylałam, oczywiście, nawóz do kwiatów, który zostawiłam odkręcony rano, bo biegłam na ogród :P. Fffściekam się.
Umyć się trochę i biegiem do pracy... po drodze może minuta adoracji, może dwie. W pracy rozmowa z szefową, tak, jest szansa na pracę za rok. Wracam, już po siedemnastej. Sprawdzanie prac na klasrumie, wizyta u mamy, kolacja, znowu sprawdzanie. Dochodzi dwudziesta druga. Jedna klasa nawet nie zaczęta z tym sprawdzaniem, pompejanka w lesie, jeszcze wieczorna część oficjum, pokutę wypadałoby odmówić, naprawdę - albo dni są coraz krótsze, albo czas biegnie szybciej, albo ja na starość działam trzy razy wolniej niż kilka lat temu.
Mam dość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz