wtorek, 5 listopada 2024

czekam na lekarza

 jednak potrzebuję L4 i chyba antybiotyku... nie chciałam, ale naprawdę nie daję rady. Trochę mi to zwolnienie teraz komplikuje parę spraw i będzie trzeba poprosić paru ludzi o pomoc pewnie. I może mi to zrobi dobrze na pokorę nawet.

Wpadł mi przelotem w oko jakiś internetowy tekst o - no właśnie, o ostatnich rycerzach Jedi wycofujących się na odległe planety, aby tam w spokoju dożyć dni swoich, pracując w ogródku. :P I tia, widzę to zjawisko. Trochę poczucie przegranej, trochę rozczarowanie, bo to nie tak miało być, trochę pewnie wykopanie z aktywności przez parę osób, które w założeniu powinny wspierać aktywność - i rycerz Jedi ląduje na zadupiu wszechświata, i sadzi marchewkę. I niech się cieszy, że ma gdzie wylądować, jeśli jakiś kawałek planety po przodkach odziedziczył... 

Myślę teraz o Pani Zet. Pamiętam ją tak ze 20 lat temu. OK, miała dziwne, specyficzne oczekiwania i rzeczywistość ją pewnie przerosła tym, że historia potoczyła się w zupełnie innym kierunku. A Pani Zet na początku bardzo chciała kierunek historii wyznaczyć. Może uważała, że to jej powołanie. 

Pan Bóg to jednak specyficzne poczucie humoru Ma. I zaiste dziką fantazję. I że (s)pokój naprawdę najłatwiej znaleźć w przyrodzie i w samotności. Więc najłatwiej uciec w ogródek i fotografowanie ptaków. 

A za oknem dziś całe stada szpaków, chyba odlatujących, i kwiczołów, chyba przylatujących. A na balkonie mazurki. 

Zdjęcia wstawię jak przyjdę od lekarza. Ależ mnie zatoki bolą, i gardło, i ucho. 

niedziela, 3 listopada 2024

od wielkiego dzwonu

 tego konkretnie:


Bardzo stare zdjęcie pękniętego dzwonu na wałach Jasnej Góry, z czasów, kiedy (też) wszystko po kolei mi się waliło, kiedy ten rozwalony dzwon był symbolem wszelkich możliwych moich porażek. I miejscem, w które wkładałam wszystkich beznadziejnych. W rany dzwonu. Jedną z tych porażek był P. Tak dawno temu, że w innym świecie, że dziś nie poznałam go w kościele, nie skojarzyłam, dopóki mi się nie przedstawił, dopóki w domu nie przypominałam sobie na spokojnie skojarzeń - ten dzieciak i jasnogórski dzwon.

No, dziś w każdym razie P., ten sam P., którego wiele lat temu zdążyłam skreślić, udowodnił, że w międzyczasie wyszedł na ludzi. W każdym razie nie skończył jako totalna patologia, na którą miał wszelkie możliwe zadatki. I mam konkretny, żyjący, chodzący i wcale nie słodki dowód, że Pan Bóg Prowadzi historię niekoniecznie na moich oczach. Czasem Działa totalnie za moimi plecami, a czasem Pokaże mi jaki taki przebłysk skuteczności Swoich działań. W historii, która kiedyś, dawno, była też moją historią.

Więc może jeszcze nie wszystko stracone, może i z paru innych dupków i gówniarzy coś jeszcze wyrośnie? OK, pewnie tego nie będę widzieć. Nie muszę. 


Jednym z owoców przesiedzianego w domu długiego łikendu jest dostosowanie wspomnianego już na blogu kalendarza motywacyjnego do moich potrzeb i możliwości:


Feel free to use :) . Jak się kiedyś będę nudzić, powstanie czelendż zimowy. 

Dalej rozpaczliwie usiłuję wyleczyć zatoki. Jak do jutra się nie uda, we wtorek szukam lekarza. 

1111.

sobota, 2 listopada 2024

prawie sto lat

 stuknęło temu cmentarzowi. Najstarszy grób, jaki znalazłam, był z 1927 roku... Kto by pomyślał.

Kolejne zaskoczenie: znicz w stylu folk.


A poza tym - jak zawsze.






Poza tym walczę z zapaleniem zatok. 

1110.