ganiała kowaliki...
Babcia wyganiała kowaliki (i dzięcioły wszelakie) od karmnika, bo wyżerały w pięć minut to, co było dla sikorek na tydzień. A ja myślę: no, trudno :). Takie ładne są.
Przyleciały dwa kowaliki dziś i przypomniały mi, jak za szczeniaka siedziałam przy stole (przykrytym ceratą) pod oknem i rysowałam ptaki. Te, które przyleciały do karmnika. Kredkami z misiem uszatkiem na żółtym opakowaniu.
A karmnik był bardzo zaimprowizowany. Składał się z kawałka skórki odciętej od słoniny i starej szerokiej blachy do pieczenia ciasta. Skórka - obcięta tak, że sporo słoniny przy niej zostało - wisiała na szczeblu drabiny opartej o dach naprzeciwko okna. Po tej drabinie robiliśmy czasem wielkie wyprawy na strych... Blacha stała na ziemi, wsunięta pod gęste, kolczaste krzaki agrestu. Na blachę babcia sypała ziarno jęczmienia, jak dla kur.
Do słoniny przylatywały trojakie sikory, trojakie dzięcioły, kowaliki, czasem - odganiana najzdecydowaniej - sroka. Do ziarna zlatywały wróble, mazurki i czyżyki. Całe to towarzystwo trzymał w szachu myszołów, ciekawie spoglądający z żerdki podtrzymującej winogron. A ja rysowałam.
Żałuję, że nie mam od dawna tego zeszytu.
Żałuję, że nie ma już ani drabiny, ani agrestu.
W Niebie prawdopodobnie nie ma jeszcze ptaków, które babcia mogłaby podkarmiać... może przylecą po Paruzji? Jeśli tak, będziemy je karmić, a ja jeszcze kilka narysuję. Kredkami z żółtego pudełka z misiem uszatkiem.
1017.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz