Miasto wyglądało tak:
Miejsce mojego spaceru też tonęło we mgle.
Tym czerwieńsze były liście dzikiego wina.

I tym ozdobniejsze pajęczyny.
To tyle w temacie spaceru.
W temacie mamy. Mama, obawiam się, właśnie miała górkę. Kto nie wie, moja mama funkcjonuje na sinusoidzie: jak zalicza górkę, czepia się do wszystkiego i jest tak upierdliwie nieznośna, że to się absolutnie musi skończyć wielką awanturą. Po czym matuś konstatuje, że przesadziła, sinusoida zjeżdża, mama się chwilowo uspokaja, następuje faza do rany przyłóż - a potem znowu stopniowo rośnie, nabrzmiewa i pęka.
A więc mama akurat miała górkę. O pierdołach nie ma co pisać, ale wczoraj mi tak dowaliła, że cudem nie pękłam - a dziś już pękłam. I dopiero po awanturze uspokoiła się, i jest aktualnie spokój, okupiony moimi wyrzutami sumienia i moim osobistym dołem i kryzysem wszystkiego. Ale w to dupie mam, nikogo moje kryzysy i tak nie obchodzą - byleby trochę było spokoju wreszcie. Po kolei? Proszę, niech będzie po kolei.
No więc po ostatnich pomniejszych pomysłach, na które spokojnie się godziłam i pozwalałam mamie robić, co tylko chce, byleby tylko dała mi spokój - wczoraj był u nas na parafii odpust, który uczciłam spowiedzią, a po przyjściu do domu opowiadałam mamie, jak było, kto był, kto kazanie mówił, kto spowiadał - i mówię, że byłam u spowiedzi. Na co mama tonem powątpiewającym: a rozgrzeszenie to ty dostałaś? Poczułam się trochę jakby mi dała w pysk. No ale nic, zmilczałam. Idiotka jestem skretyniała, bo powinnam wiedzieć, że już-już pryszcz wybija i dziś uważać. Bo wybiło dziś.
Bo miałam wrócić z pracy koło pierwszej i zrobić obiad. Wchodzę do mamy o pierwszej dwadzieścia pięć, spocona, zmęczona, obładowana zakupami - i słyszę zarzuty, że ja się szlajam, a ona tu się denerwuje, że mnie nie ma, że już sama zaczęła kartofle obierać, że mam popatrzeć, która jest godzina i w ogóle. Ale mamo, protestuję, miałam być koło pierwszej, jest pierwsza dwadzieścia pięć, czy to taka wielka różnica? Oczywiście, że wielka różnica, bo mama już mało z nerwów nie umarła. I w ogóle to ja jestem bezczelna i uparta, i zawsze muszę mieć rację, i jestem najgorszą córką we wszechświecie, bo nie przyfrunęłam z pracy pierwsza punkt. I do tego cholera wie czemu się drę (nigdy nie wiem, czy mama mnie słyszy, czy nie, reakcje ma mało adekwatne - a w nerwach fakt, mówię głośno). Bo nie powinnam protestować tylko przeprosić. Tak, mamo, spóźniłam się aż 25 minut, nie ma dla mnie usprawiedliwienia, zasługuję na śmierć.
Trzasnęłam drzwiami, dziękując za dzisiejszy obiad, wyryczałam się, konstatując, że nie ma sensu w moim życiu po spowiedziach chodzić, skoro każda spowiedź skutkuje tylko bezsensowną awanturą z mamą w dniach kolejnych. I oczywiście jestem przekonana, że absolutnie jestem do dupy i nic już ze mnie nigdy dobrego nie będzie. I tak jest za każdym, absolutnie każdym razem.
Poszłam do miasta na kolejne zakupy i kiedy po godzinie przyniosłam je mamie, już była jak miód. A ja dalej się czuję ostatnią ku. I tak też jest za każdym razem. Ale nikogo to przecież nie obchodzi.
Myślę, że mama gdzieś bardzo głęboko, podświadomie, zwyczajnie mnie nienawidzi za to, że jestem - i czasami jej się to ulewa i tyle. I nic na to nie poradzę. Przecież nie zniknę i nie nadrobię w żaden sposób tego, że się pojawiłam. Chociaż naprawdę jest mi z tego powodu niezmiernie przykro.
Wracając do karmnika.
Na balkonie znikła przymrożona ipomea, pojawił się fotokarmnik. Frekwentują go na razie bogatki.