A deszczu dalej ani kropli.
956.
deszczu... Stepowiejemy.
Boże Ciało nad wąwozami:
Rude złotogłowy:
rude jak oczy drozda. :) Czy ktoś kiedyś wpadł na to, że drozdy mają ogniste oczy?
No.
955.
czyli ligustr, piwonie i róże.
Głęboko mnie zastanawia, dlaczego na ostatnich lekcjach religii, jakie miałam okazje ze szkolnego korytarza obserwować, w temacie Bożego Ciała poruszają głównie cuda eucharystyczne. OK, cuda pewnie są, raz na miliardy miliardów zwykłych wydarzeń. Jeśli uczymy dzieci, że Eucharystia to cuda, jak mamy oczekiwać, że będą zainteresowane zwykłą mszą w parafii, na której największym cudem jest jak organista nie zafałszuje? :P I tu widzę moją siostrę, która na swojej pierwszej komunii przeżyła gorzkie rozczarowanie. Bo siostra katechetka opowiadała dzieciom, że komunia jest słodka. Acha.
Wydaje mi się, że za wszelką cenę chcemy pokazać Kościół, sakramenty, wiarę jako coś fascynującego. I kiepsko nam wychodzi. Bo wiara to codzienność, a liturgia jest przede wszystkim zwykłym życiem. Tyle że kto tak dziś chce żyć. Jeśli wszyscy (oprócz mnie? :P) w tym po***nym świecie nieustannie potrzebują bodźców, coraz mocniejszych. OK, to gadajcie im o cudach i słodyczach, na zdrowie.
Zawsze miałam wątpliwości co do rzeczywistości związanych z wiarą, czy to samej wiary, czy hm jakiegokolwiek konkretnego powołania, jeśli opierały się na niezwykłościach, cudach, objawieniach, nadprzyrodzonych interwencjach. Mało wiarygodne są. Zwłaszcza w porównaniu z konkretami życia. Zwykłego, nieciekawego, niesłodkiego. Ale do bólu zgodnego z Dekalogiem. Tyle że z takiego życia nie leje się żadna krew, którą można by było popodziwiać. Ani nie sączy się żaden cukier, którym można by się było pozachwycać.
Jest zwyczajnie. Eucharystia jest zwyczajna. Smakuje jak skrobia. Nie krwawi na obrus. A Boże Ciało pachnie piwoniami, różą, ligustrem. Czasem jaśminem. Czasem deszczem. Czasem rozgrzanym betonem pod nogami. Niczym więcej.
I o to w tym wszystkim chodzi. Chyba.
954.
i dlatego właśnie ponawiam prośbę o pojenie zwierząt.
Z okazji pojenia nawiedziła mnie sójka
książki poszły. Teraz już (w końcu) są _nie_moim_ problemem...
Jestem tak wymęczona, że - a właśnie wróciłam z pracy - nie mam najmniejszej ochoty za zabranie się do kontynuowania tego, co rozpiii... e... rozpooo... i zostawiłam na etapie głębokiego początku, czyli jakichś porządków domowych. Jużjużjuż.
952.
zawsze musi wszystko za wszystkich zrobić, nawet za Samego Pana Boga. On nie Podlewa świata, to baba musi, ale to musi podlać przynajmniej ogródek...
Susza.
Upał.
Ja wiem, że są miejsca, gdzie pada - ale jeśli akurat nie pada, wystawiajcie ptakom wodę w płaskich, płytkich pojemnikach. Proszę.
Łabędzie dziś widziałam z bardzo, bardzo daleka.
Jeśli dobrze liczę, zostało sześć młodych. Ale się nie założę, bo naprawdę były daleko. A nie próbowałam ich podchodzić, bo na nodze ciągle mam fioletowy placek po ugryzieniu jakiejś zarazy. Dopóki się nie zgoi, szlaban na łażenie po chaszczach. :(((
Blisko był pasikonik.
Poza tym moja czysto babska forma istnienia nie daje za wygraną. :( Nie wiem, ile jeszcze. Mam 51 lat, 7 miesięcy i 10 dni i to chyba ciągle za mało, żeby w końcu przestać miesiączkować. Statystyki psuję. Powinnam przekwitnąć w wieku 35 lat i dodać swoją cegiełkę do badań o przedwczesnej menopauzie w 21 wieku, a tu ni dudu, no. W każdym razie jestem wymęczona, obolała i zdegustowana do cna. I załamana i pewna, że to cholerstwo nigdy, ale to nigdy nie da mi spokoju. Pewnie nawet i po tej drugiej stronie życia będę się męczyć i fffściekać.
951.
pragnę złożyć. Po pierwsze, oświadczam, że kwitną lipy. W maju.
Po drugie, oświadczam, że zadźwigałam dziś na pocztę całą siatę opakowanych książek, ale pani oświadczyła, że do euroskrzynek nie da rady i muszę je przepakować. Więc ci, którzy mają wyjmować książki ze skrzynki na listy (a nie dostać paczkę do rąk własnych albo na hm recepcji odebrać) muszą poczekać jeszcze kilka dni. Trudno.
W ogóle mam problem z niewyrabianiem na zakrętach. Wyszłam dziś do pracy godzinę wcześniej i ledwie zdążyłam, nie zdoławszy po drodze załatwić ani jednej z zaplanowanych spraw. Za to spotkałam gawronię. Jak widać, małe gawronięta nie umieją latać ani chodzić. One od razu _kroczą_.
Mama latała koło niego, ale dopóki stałam, nie przyleciała nakarmić. Więc poszłam. Ale nie wiem, czy przeżyje.
Popołudnie (po absolutnie fascynującej :P pracy) spędziłam podlewając ogród. U nas ciągle susza. I to taka sucha susza, trawa już wysycha. Trochę to widać na zdjęciach z gawroniątkiem.
A meszki gryzą dalej w najgorsze i niestraszne im żadne tam deety czy jak to się nazywa. Pryskałam się dziś trzy razy w ciągu dwóch godzin i nie przeszkodziło mi to w posiadaniu meszek w oczach, uszach, nosie i gdzie nie jeszcze. Jedną usiłowałam zabić. Walnęłam raz - nic, lezie. Walnęłam drugi - lezie dalej. Walnęłam trzeci - bez zmian. W końcu złapałam i rozdusiłam na miazgę, może nie wstanie?
A kostka dalej czerwona i minimalnie jeszcze spuchnięta.
949.
i mam okropny odczyn zapalny, nie wiem, alergiczny może. Od środka biorę jakieś tabletki, z wierzchu smaruję hydrokortyzonem, zobaczymy. Wczoraj cały wieczór zastanawiałam się, czy i jakie będą kolejne objawy alergii. :P No ale powoli stęchło i przestało piec, chociaż purpurowe jest nadal.
Dla miłośników instrukcji obrazkowych: