obudzona budzikiem, niedogadująca się z czasem, wiecznie spóźniona. Wysłana na opiekę z dzieciakami na lekcję w kinie, zamiast skończyć o 13.15, skończyłam o 14.45. Jak próbowałam się upomnieć o nadliczbowe, szefowa mi uprzejmie przypomniała, że mój tydzień pracy wynosi 40 godzin. OK, to dziś powinnam już nie robić strony internetowej szkoły, nie uzupełniać dziennika, nie sprawdzać klasówek ani nie przygotowywać zajęć na jutro. Nie ma sprawy. Kiedyś wyliczę, że 40 godzin pracy zaliczam w czwartek przed południem, i wyjdę z roboty, i w piątek też nie przyjdę, będzie lepiej? :P
Naprawdę mam dość tej roboty. Gdyby nie nadzieja wcześniejszej emerytury, z jaką rozkoszą bym tym wszystkim piii*ęła i poszła wykładać chemię na półki. Przynajmniej bym kończyła po 8 godzinach. I żadnej pracy w domu.
A propos lekcji w kinie. Po godzinnym wykładzie, który średnio miał się do puszczonego potem filmu, a kiepsko do możliwości intelektualnych odbiorcy, nastąpił właśnie film. Nie wiem, kto go wybierał. Mi się ciężko ogląda umieranie na białaczkę, na przykład. Tyle, że film pokazał świetnie jeden hm aspekt: że koncentracja na seksualnej stronie życia wynika z faktu, że nie ma się wiele innego do roboty ani większych problemów innej natury. Bo jak się ma, to kwestie ewentualnych problemów z seksem jakoś naturalnie znikają. Wniosek mi się jakoś sam nasuwa: dajcie ludziom (i środowiskom) z obsesjami/uzależnieniami/wiecznymi skojarzeniami seksualnymi coś bardzo konkretnego do roboty, najlepiej dużo. Niech zajmą rączki i główki, to im przejdzie. Świat jest taki piękny, taki szeroki. Szkoda ograniczać go do wymiaru ludzkiej d*, a każdą kropkę kojarzyć wyłącznie z dziurą w.18 - 730.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uprzejmie proszę jakoś podpisywać komentarze. Istnieje ryzyko, że niepodpisane komentarze będę konsekwentnie ignorować.